O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2009-09-13, Wrocław (Polska)


Pierwsza wizyta we Wrocławiu,
debiut w roli pacemakera

Relacja Roberta z jego maratonu nr 49

Czas

Miejsce

%

3:04:43

76 /
1733

4.4


We Wrocławiu miałem biec już w 2005 roku, ale problemy w rodzinie spowodowały, że na kilka dni przed planowanym wyjazdem musiałem z niego zrezygnować. W następnych latach maraton został przeniesiony na wrzesień - termin mało dogodny, ze względu na zbliżający się Maraton Warszawski. Mimo wszystko, chciałem się tam kiedyś wybrać. Do Wrocławia przyciągały mnie opowieści o urodzie tego miasta, przede wszystkim - pięknym rynku.

Decyzja o starcie w 2009 roku zapadła w dziwnych okolicznościach. W połowie sierpnia przebiegłem w Helsinkach mój 48. maraton. Planowałem, że w Warszawie pobiegnę po raz pięćdziesiąty, jeszcze przed skończeniem trzydziestego roku życia. Musiałem zatem znaleźć miejsce na 49. maraton, a Wrocław wpasował się w ten okres idealnie.

Do Wrocławia pojechałem razem z Jurkiem, który nastawiał się tam na życiówkę i łamanie 3 godzin. Na miejscu czekała już na nas mocna grupa: Wojtek, jego brat Wacław, oraz teść Wojtka - Wiesław. Do klasyfikacji drużynowej liczyło się trzech najszybszych biegaczy. Poza mną i Jurkiem punktować miał też Wiesław. Wojtek był pacemakerem i prowadził spokojnie grupę na czas 3:30.

Trochę pozazdrościłem Wojtkowi tej roli i w ostatnim tygodniu przed wyjazdem również zgłosiłem się do organizatorów, ale na czas 3:00, na który nie było żadnego "zająca". To był mój cel na Wrocław i chciałem pokonać ten dystans równym tempem. Prowadzenie grupy dałoby mi dużą satysfakcję, a przy okazji zmusiłoby mnie do utrzymywania równego tempa, co często stanowiło dla mnie problem.

Razem z Jurkiem umówiliśmy się na poranny sobotni pociąg i dotarliśmy do Wrocławia przed 14. Wizyta w ładnym budynku Dworca Głównego była pierwszą atrakcją wycieczki. Wsiedliśmy w tramwaj, który miał nas zawieźć na Stadion Olimpijski. Tam umiejscowione było biuro zawodów, a także start i meta maratonu. Jurek zarezerwował sobie pokój w hotelu studenckim i namówił na nocleg poznanego w tramwaju Mariana - biegacza z Piastowa. Ja poszedłem do Hotelu Olimpia, ulokowanego tuż przy stadionie. Wybór był znakomity, bo od mety maratonu do drzwi hotelu miałem około 50 metrów. Ponadto, w hotelu był dostępny Internet, dzięki czemu mogłem wieczorem porozmawiać z Anulką przez Skype'a.

Zostawiłem rzeczy w hotelu i umówiłem się na spacer z Jurkiem i Marianem. Przejechaliśmy z pętli tramwajowej z powrotem w stronę centrum. Minęliśmy Plac Grunwaldzki, bardzo nowoczesne Rondo Ronalda Reagana i wysiedliśmy po przejechaniu Mostu Grunwaldzkiego.

Wcześniej wziąłem z hotelu mapę i po jej przestudiowaniu chciałem zobaczyć najbardziej atrakcyjne punkty w mieście. W pierwszej kolejności, chodziło mi o "Panoramę Racławicką", wystawioną w okrągłym budynku w parku, naprzeciwko Muzeum Narodowego. Już kiedyś mogłem zobaczyć to niezwykłe dzieło, ale nie wykazałem się wtedy odpowiednią czujnością. W piątej klasie organizowana była wycieczka do Wrocławia, ale ja jakoś nie chciałem wziąć w niej udziału. Głównym celem wyjazdu było obejrzenie panoramy racławickiej. Specjalnie piszę te słowa małymi literami, bo wtedy myślałem, że chodzi o jakiś łady widok na okoliczny krajobraz, a nie o dzieło malarskie. Nie interesowałem się tym specjalnie i nie zapisałem się na wycieczkę. Dopiero po blisko 20 latach miałem okazję obejrzenia odrestaurowanego obrazu.

Weszliśmy do muzeum przed 16, ale dowiedzieliśmy się, że najbliższy seans jest przewidziany dopiero na 17:30. Okazało się jednak, że na 16 został jeszcze jeden bilet. Koledzy zgodzili się, żebym go wykupił, a oni w czasie tego seansu mieli się przejść po okolicy. Z niecierpliwością czekałem na wejście, oglądając w holu filmy na temat obrazu.

Potem zaproszono nas do środka i weszliśmy ślimakiem z podziemi do środka rotundy. Obraz od razu zrobił na mnie wrażenie. Pokaz był ciekawie przygotowany. Z głośników wydobywał się głos Tadeusza Sznuka, który najpierw opowiadał historię obrazu, a potem opisywał jego kolejne fragmenty. W tej drugiej części prezentacji, tłum poruszał się dookoła dzieła. Architektura rotundy jest dobrze przemyślana, bo podłoga bliżej jej środka unosi się delikatnie ku górze, dzięki czemu widzowie nie zasłaniają sobie nawzajem widoku.

Obraz przedstawia bitwę pod Racławicami, toczoną w 1794 roku w czasie insurekcji kościuszkowskiej. Batalia zakończyła wtedy zwycięstwem Polaków nad wojskami rosyjskimi. Mimo ostatecznej porażki i trzeciego rozbioru Polski, bitwa pod Racławicami jest pięknym momentem naszej historii.

Autorami "Panoramy Racławickiej" są Jan Styka i Wojciech Kossak oraz grupa innych malarzy, którzy specjalizowali się głównie w krajobrazach. Obraz powstał w latach 1893-1894 na zamówienie miasta Lwowa, gdzie był potem wystawiany w specjalnej rotundzie. Wysokość obrazu wynosi 15 metrów, a długość (w praktyce - obwód) - 114 metrów. Z magicznego wzoru na obwód koła (2 Pierre) wynika, że pomieszczenie powinno mieć średnicę blisko 38 metrów.

Budynek rotundy we Lwowie uległ zniszczeniom w 1944 roku, a obraz został uratowany dzięki zwinięciu w rulon i ukryciu w skrzynie w klasztorze bernardynów. Po wojnie został przewieziony do Wrocławia, jednak ze względów politycznych (obrazował klęskę Rosji) nie był wystawiany publicznie. Budowa rotundy we Wrocławiu rozpoczęła się już w latach 60-tych, jednak trwała bardzo długo. Dzieło zostało udostępnione zwiedzającym dopiero w 1985 roku. Co ciekawe, budowla została dobrze zabezpieczona przed wodą, co okazało się bardzo cenne w czasie powodzi w 1997 roku.

Z pokazu wyszedłem bardzo zadowolony. Razem z Jurkiem i Marianem udaliśmy się na dalszy spacer. Przeszliśmy się kawałek Bulwarem Dunikowskiego przy Muzeum Narodowym, a potem Mostem Pokoju na drugą stronę Górnej Odry. Są stąd piękne widoki na centralne rejony Wrocławia. Mimo zachmurzonego nieba, miasto robiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Widok na prawy brzeg Odry z Mostu Pokoju
Porośnięty winoroślą budynek Muzeum Narodowego we Wrocławiu

Przeszliśmy się drugim brzegiem Odry i dotarliśmy do katedry. Gotycka świątynia jest bardzo ładna. Wewnątrz odbywał się ślub. Potem przeszliśmy się klimatyczna uliczką Katedralną, przy której stoi inny ładny kościół - św. Krzyża. Na moście Tumskim moją uwagę zwróciły setki kłódek, przyczepionych do barierek. Na nich graweruje się przeważnie imiona nowożeńców i datę ślubu. Młoda para zamyka kłódkę, a kluczyk wrzuca do rzeki.

Pomnik pod wieżami katedry
Klimatyczna uliczka Katedralna
Most Tumski - widać setki kłódek, przypiętych do balustrady

Most Tumski zaprowadził nas na Wyspę Piasek, na którym najbardziej atrakcyjnym zabytkiem jest kościół NMP. Tutaj też odbywał się ślub. Od kościoła odchodzi zadbany bulwar Kardynała Stefana Wyszyńskiego, a po drugiej stronie ulicy stoją ciekawe budynki klasztorne. Po drodze w stronę Starego Miasta spotkaliśmy sporo elegancko ubranych ludzi z kwiatami, pędzących zapewne na kolejne śluby.

Po krótkim spacerze uliczkami Starego Miasta, dotarliśmy na rynek, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Kamieniczki są pięknie odnowione, wszystko jest bardzo zadbane. Ludzie siedzieli w pubach i oglądali transmisję meczu półfinałowego ME w siatkówce mężczyzn Polska - Bułgaria. Udało nam się awansować do finału.

Kamieniczki w północnej części rynku
Jaś i Małgosia
Nowoczesna fontanna w zachodniej części runku
Ratusz na rynku

Na północno-zachodnim krańcu rynku obejrzałem charakterystyczną bramę Jaś i Małgosia z rzeźbami chłopca i dziewczynki na szczycie. Na rynku oczy cieszy nowoczesna fontanna, a dalej - gotycki budynek ratusza. Wszystko otoczone jest pięknie odnowionymi kamieniczkami. W południowo-zachodniej części przeszliśmy na mniejszy rynek, otoczony równie ładnymi budowlami.

Przeszliśmy się na przystanek tramwajowy i wróciliśmy do kompleksu sportowego przy stadionie. Tam odebrałem pakiet startowy, w którym główny sponsor (firma farmaceutyczna) umieścił kilka opakowań suplementów. Umówiłem się też Artim z Poznania, który organizował grupę pacemakerów na maraton.

Strefa mety była przygotowana już w przeddzień maratonu

Chwilę później byłem już na pasta party, na którym wypiłem piwo i zjadłem porządną porcję makaronu. Potem miałem ogromną ochotę na słodycze i pobiegłęm jeszcze do sklepu, żeby zrobić odpowiednie zaopatrzenie. Wieczorem podłączyłem się do Internetu i długo rozmawiałem z Anulką. Opowiadała mi o swoim wejściu na Rocciamelone (3600 m n.p.m.), które zaliczyła tego dnia.

Udało mi się porządnie wyspać i wstałem dopiero o 6:30, na dwie i pół godziny przed startem. Nie pamiętam, kiedy poprzednio wstawałem tak późno przed maratonem, ale tym razem logistykę miałem opracowaną idealnie (dwa kroki na start), a nie zamierzałem też obciążać żołądka dużym śniadaniem. Chwilę po wstaniu z łóżka zjadłem małego banana, a na 7 poszedłem na hotelowe śniadanie. Wystarczyła mi kawa i trzy kanapki z masłem i dżemem. Taki poranny posiłek był dla mnie zupełnie wystarczający i sprawdził się potem na trasie, bo nie miałem żadnych problemów żołądkowych.

W drodze do biura zawodów spotkałem resztę ekipy Byledobiec Anin na maraton - Wojtka, jego brata Wacława i Wiesława - teścia Wojtka. Rodzinna siła WWW ;-) Wojtek prowadził grupę na 3:30, Wacław mierzył w czas poniżej 4 godzin, co w jego kategorii wiekowej (M-60) jest dużym osiągnięciem. W klasyfikacji drużynowej zapunktować mieliśmy ja, Jurek i Wiesław.

Przeszliśmy razem do biura, gdzie już czekała grupka pacemakerów. Odebrałem swoją kartkę z napisem "3:00", którą przyczepiłem sobie na plecach. Przysługiwały mi też dwa napełnione helem pomarańczowe baloniki z napisanym flamastrem docelowym czasem. Wróciłem do hotelu, przebrałem się i zamontowałem sobie ten cały sprzęt.

Z pacemakerskimi balonikami

Po lekkiej rozgrzewce ustawiłem z przodu stawki. Baloniki zrobiły swoje - zwracałem uwagę na starcie. Spotkałem sporo znajomych, a także biegaczy z forum, których nie miałem wcześniej okazji poznać osobiście. Zapowiedziałem, że będę biegł tempem 4:15/km, żeby półmetek przekroczyć w czasie 1:29:30. Niektórzy zastanawiali się, czy nie lepiej 1:30:30, a potem przyspieszyć, itd. Każdy ma swoją taktykę pokonywania dystansu maratońskiego i sporo osób dyskutowało na jej temat. Jako pacemaker, stałem w krzyżowym ogniu pytań, ale było bardzo sympatycznie. Biegacze byli podekscytowani i atmosfera robiła się gorąca.

Po starcie wybiegliśmy z terenu centrum sportowego i skręciliśmy na południe. Trzymałem równe tempo 4:15 i zerkałem co jakiś czas na biegnącą wokół mnie grupę. Jurek biegł razem za mną, ale po paru kilometrach przesunął się lekko do przodu. Po siedmiu kilometrach minęliśmy pierwsze atrakcje turystyczne na trasie. Po lewej stronie mieliśmy ogród zoologiczny, a po prawej - Halę Ludową (Stulecia). Kilka dni wcześniej odbywały się tutaj mecze Mistrzostw Europy w koszykówce (Eurobasket 2009). Polacy pokonali tu Bułgarię i Litwę, a potem ulegli Turcji.

Po 10 kilometrach byliśmy już w okolicach Starego Miasta. W czasie wbiegania na rynek zauważyłem przed nami stojące słupki i krzyknąłem, żeby uważać, ale jeden z biegaczy za mną nadział się na jeden z nich. Niestety, w grupie trzeba bardzo uważać na tego typu przeszkody. Przebiegliśmy przez rynek, co było niewątpliwie największą atrakcją widokową wrocławskiej trasy.

Dalej biegliśmy na południe i po zawrotce w dzielnicy Krzyki osiągnęliśmy półmetek w czasie 1:29:38, czyli wszystko szło zgodnie z planem. Drugą połowę dystansu biegliśmy na północ w zachodnich dzielnicach Wrocławia, a potem skręciliśmy na wschód. Nie niektórych odcinkach przeszkadzał nam wiatr, ale grupa dzielnie parła do przodu. Po 32 km krzyknąłem do grupy: "Jeszcze tylko dycha - uda się". Odpowiedziały mi tylko osłabione głosy. Na 36. kilometrze z zaskoczeniem spostrzegłem, że z przeszło 20-osobowej grupy zostało ze mną tylko pięciu biegaczy. Dzielnie napieraliśmy do przodu, ale ja na 5 kilometrów przed metą zacząłem odczuwać dziwną sztywność w łydkach i biegłem na granicy skurczów. Wyprzedziliśmy jeszcze Agnieszkę Sypek, która ostatecznie była trzecią kobietą na mecie. Potem przestałem kontrolować tempo i stwierdziłem, że muszę zostawić grupę. "Powodzenia, panowie" - krzyknąłem jeszcze i dla mnie był to koniec mocnego biegu.

Końcówkę przytruchtałem i przemaszerowałem. Przy wbieganiu na teren stadionu zobaczyłem Marka Swobodę, którego kiedyś wyprzedziłem w fantastycznym maratonie w Poznaniu (2:49). "Zając 5 minut po czasie" - krzynął do mnie. Mogłem tylko rozłożyć ręce.

Chwilę przed wybiegnięciem na ostatnią prostą (fot. Marek Swoboda)

Na otatniej prostej nie walczyłem już o nic i delikatnie dobiegłem do mety. Na mecie dowiedziałem się, że z naszej grupy trójkę udało się połamać tylko jednemu chłopakowi. Nie czekałem już na nikogo, tylko wziąłem pakiet z wodą i bananem, po czym wszedłem z nim do hotelu. Po miłej wymianie zdań z recepcjonistką, wdrapałem się do pokoju na górę i spędziłem dużo czasu pod prysznicem.

Spokojny finisz w moim 49. maratonie

Ania pojechała tego dnia oglądać Formułę 1 na torze Monza, niedaleko Mediolanu. Poinformowała mnie, że Robertowi Kubicy też nie poszło najlepiej, bo nie ukończył wyścigu. Kiedy doszedłem do siebie, zadzwoniłem do Jurka, oczekując od niego dobrych wieści. Nie zawiodłem się - piękna życiówka 2:58. Pisałem potem na forum, że biegowa "kariera" Jurka rozwija się identycznie, jak moja. Obaj zaczynaliśmy od Maratonu Warszawskiego, do którego przygotowywaliśmy się przez niespełna 2 miesiące. Ja pobiegłem 4:23 w 2003 roku, Jurek 4:22 w 2007. W 2005 roku mnie pierwszy raz udało się połamać 3 godziny - 2:58:21 w Dublinie. Jurek też potrzebował na to 2 lat i osiągnął identyczny wynik. Żartowałem, że za 3 lata powinien wygrać maraton na Antarktydzie.

Reszta naszej ekipy też doskonale zrealizowała swoje cele. Wiesław ustanowił rekord życiowy (3:14), Wojtek poprowadził liczną grupkę na 3:30, a Wacław połamał 4 godziny, co jak na kategorię M-60 jest sporym osiągnięciem. Klub Byledobiec Anin zajął drużynowo 9. miejsce na 152 sklasyfikowane drużyny.

Wyszedłem z hotelu i spotkałem się z Jurkiem na rondzie przed stadionem, gdzie trwał piknik maratoński. Niestety, za wywalczone na ostatniej prostej 2. miejsce w kategorii M-50, Jurek nie otrzymał żadnej statuetki. Trochę przykro, bo powinni nagradzać całe podium w kategorii, tym bardziej, że we Wrocławiu prowadzą tyle innych klasyfikacji tzw. "branżowych".

Jurkowi występ udał się fantastycznie

Wypiłem piwo z pakietu pomaratońskiego, kupiłem sobie kaszankę, a potem skorzystałem z darmowej grochówki. Zaczekaliśmy na losowanie samochodu. Niestety, musieliśmy obejść się smakiem. Coraz więcej osób biega maratony (we Wrocławiu było w tym roku 2500 uczestników, w porównaniu do około 1000 w poprzednich latach) i prawdopodobieństwo wylosowania auta spada.

Po losowaniu poszliśmy na pętlę tramwajową i dojechaliśmy na dworzec kolejowy. Na peronie Jurek opowiadał, że to właśnie tutaj pod pociąg wpadł Zbigniew Cybulski.

W drodze powrotnej zrekrutowałem do naszego klubu Sylwka. Niedługo przed maratonem rywalizowaliśmy w dwóch biegach - na Służewcu i Kabatach. W obu okazał się minimalnie lepszy. Tak było też we Wrocławiu, gdzie Sylwek debiutował w maratonie. Do złamania 3 godzin zabrakło mu bardzo niewiele. Fajnie, że szeregi klubu zasilił kolejny bardzo mocny zawodnik. Sylwek biegał z nami do końca 2016 roku i w tym czasie odniósł aż 133 zwycięstwa - najwięcej w historii klubu ;-)

Późnym wieczorem konduktor ogłosił wspaniałą informację o zdobyciu przez polskich siatkarzy złotego medalu ME. Do Warszawy dojechaliśmy w dobrych humorach, choć z powodu opóźnienia pociągu uciekł nam ostatni autobus w nasze okolice. Podjechaliśmy taksówką do mnie do Anina, a ja odwiozłem potem Jurka samochodem do Starej Miłosnej. W domu byłem o północy, po kolejnym intensywnym weekendzie. Mimo, że nie udało mi się złamać granicy 3 godzin, byłem bardzo zadowolony z wyjazdu do Wrocławia.

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin