O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2008-10-05, Budapeszt (Węgry)


Piękny prezent na 29. urodziny,
3 godziny w końcu połamane!

Relacja Roberta z jego maratonu nr 42

Czas

Miejsce

%

2:58:25

93 /
2591

3.6


Maraton w Budapeszcie widniał w moich planach startowych już rok wcześniej. Urodziny obchodzę 5 października, a akurat w 2008 roku dzień ten wypadał w niedzielę. Miałem do wyboru kilka maratonów tego dnia, ale Budapeszt był miastem bardzo ciekawym i jednocześnie łatwo dostępnym.

Na wyjazd udało mi się namówić mojego przyjaciela Fabiana. Był ze mną już wcześniej na maratonach w Pradze i Dublinie. W tym drugim przypadku zrobiliśmy sobie bardzo fajną wycieczkę dookoła Irlandii. Od kilku lat starałem się namówić Fabiana do biegania. Udało mi się to przy okazji biegu, który organizowaliśmy z Aleksem 7 lipca 2007 roku - Anińskiej Siódemki. Fabian wziął wtedy udział w biegu na 7 km. Potem niestety odpuścił treningi. Przy rejestracji internetowej na maraton odkryłem, że przy okazji mogę zapisać za darmo inną osobę na bieg towarzyszący, tzw. mini maraton, na 7,5 km. Od razu pomyślałem o Fabianie. Podałem jego dane i wysłałem maila - "Biegniesz w Budapeszcie". Miał 2 tygodnie na przygotowanie do startu, w czasie których zdawał mi sprawozdanie ze swoich postępów.

Do Budapesztu wyjechaliśmy nocnym pociągiem w piątek. Zarezerwowałem kuszetkę. Był to sprawdzony sposób podróży - wcześniej jechałem tak z Asią na maraton do Wiednia. Po 11 godzinach podróży byliśmy w Budapeszcie.

Moje pierwsze wrażenia z pobytu były negatywne. Wyszliśmy z zabytkowego budynku dworca Keleti, a na zewnątrz Budapeszt przywitał nas fatalną pogodą. Rozkopany plac powodował problem z poruszaniem się i orientacją. Postanowiliśmy zatrzymać się na śniadanie w najbliższej kawiarni, a trafiliśmy do McDonalda. Kawa postawiła mnie na nogi. Fabian wyciągnął małego notebooka i skorzystaliśmy z sieci bezprzewodowej. Sprawdziliśmy jeszcze raz adres hotelu, w którym rezerwowałem pobyt. Było to kilka przecznic na piechotę od dworca. Postanowiliśmy pokonać ten kawałek na piechotę. Nauczony doświadczeniem, nie lubię chodzić za dużo w przeddzień maratonu, w którym nastawiam się na jakiś wynik. Musiałem iść z dość ciężką torbą. Fabian wziął na cały weekend niewielki plecak, w którym dodatkowy zmieścił notebooka.

Trafiliśmy pod budynek, w którym powinien być nasz hostel. Faktycznie, na domofonie znalazłem jego nazwę i logo, ale na nasze dzwonienie nikt nie odpowiadał. Skorzystaliśmy z okazji, kiedy ktoś wchodził do kamienicy i weszliśmy na jej dziedziniec. Wejścia do mieszkań były rozmieszczone na piętrowych balkonach wokół dziedzińca. Niestety, nie udało nam się znaleźć właściwego. Minęło pół godziny i musieliśmy się poddać. Wyszliśmy z budynku i poszukaliśmy kafejki internetowej. Postanowiłem jeszcze raz przeczytać pocztę z informacją o rezerwacji i ewentualnie zadzwonić na wskazany numer. Okazało się, że nie przeczytałem wcześniej dokładnie wiadomości, którą dostałem tuż przed wyjazdem (potwierdzenie rezerwacji miałem już 2 tygodnie wcześniej). Myślałem, że wiadomość zawiera tylko potwierdzenie, ale okazało się, że była to bardziej istotna informacji. Z powodu problemów w hostelu z wodą (zawsze tak piszą), zostaliśmy przeniesieni w inne miejsce. Było ono oddalone o kolejne kilka przecznic. Przeszliśmy tam również na piechotę i znowu spotkało nas zaskoczenie. Trafiliśmy dobrze, do recepcji hostelu, ale okazało się, że nasz apartament jest w mieszkaniu, w budynku oddalonym o kolejnych kilka przecznic (oczywiście pokonaliśmy ten kawałek na piechotę). Zarezerwowałem nocleg przy stacji kolejowej, a trafiliśmy w końcu do budynku na Dunajem i po drodze musieliśmy trochę pokrążyć. Trochę martwiłem się o swoje nogi, które doświadczyły już tego dnia sporego obciążenia, biorąc pod uwagę podróż z niewygodnym bagażem.

Widok spod naszego budynku na Górę Gellerta

Z noclegiem trafiliśmy ostatecznie bardzo dobrze. Kamienica była znakomicie położona - przy moście, tuż nad Dunajem. Klatka schodowa była marmurowa, bardzo elegancka, jak w pałacu. Hostel wynajmował turystom 3-pokojowe mieszkanie, ze wspólnym dostępem do kuchni i łazienki. Pokój był niesamowicie przestronny i wysoki, a widok z okna - bajeczny.

Nie przyjechaliśmy jednak do Budapesztu, by siedzieć cały dzień w pokoju. Po wzięciu prysznica, wyruszyliśmy w miasto.

Przeszliśmy się na główny deptak Budapesztu. Tam postanowiłem zajrzeć do sklepu z pamiątkami, gdzie kupiłem fantastyczną zabawkę - kostkę Rubika. Erno Rubik całe swoje życie spędził na Węgrzech. Ukończył studia na Politechnice w Budapeszcie. Pracował w zawodzie, ale przy okazji wymyślał też różne zabawki logiczne. W 1974 roku stworzył swoją słynną kostkę 3x3x3. Za pierwszym razem układał ją miesiąc. Projekt trafił do masowej produkcji i stał się bardzo popularny na świecie. Dla pasjonatów organizowane są zawody w układaniu kostki na czas.

Klasyczną kostkę 3x3x3 umiałem już dawno układać, ale w sklepie z pamiątkami w Budapeszcie w ręce wpadła mi najtrudniejsza dostępna wersja zabawki - 5x5x5. Jej układanie jest znacznie bardzie skomplikowane w porównaniu do podstawowej wersji. Mam smykałkę do tego typu zabaw i 18 dni później, po paru ładnych godzinach ćwiczeń intelektualno-manualnych miałem kosteczkę w takim stanie, w jakim ją kupiłem. Euforię przy wykonywaniu ostatnich ruchów kostką, można porównać do ostatnich 100 metrów udanego maratonu.

Po zakupie pamiątek, pochodziliśmy trochę po deptaku i trafiliśmy do pięknej hali targowej, położonej na jego końcu. Potem zasiedliśmy w jednej z knajp przy deptaku, gdzie zamówiłem tradycyjny makaron i pozwoliłem sobie również na kufel piwa. Rozmawiałem z Fabianem, kręcąc "popsutą" wcześniej kostką. Szybko udało mi się ułożyć pierwszą ścianę, ale dalsze działania były już sporym wyzwaniem. Kostka 5x5x5 jest znacznie trudniejsza od 3x3x3. W tej bardziej skomplikowanej wersji pojawiają się problemy, których wcześniej nie doświadczyłem. Kostkę układałem jeszcze przez 2 tygodnie po powrocie z Budapesztu. Poświęciłem na to kilka ładnych godzin. W tym czasie zdarzyło mi się zapędzić w ślepą uliczkę, jeżeli chodzi o kolejność układania elementów, a także kilka razu niechcący psułem kostkę, cofając się o kilka kroków. Po pewnym czasie samodzielnie udało mi się wypracować pewne sprytne metody porządkowania elementów i 22 października wypadłem ze swojego pokoju z triumfalnym okrzykiem i pokazałem rodzicom, jak układam ostatnie 3 elementy w kostce, wieńcząc dzieło. Układanie kostki Rubika jest bardzo wciągającym, choć czasochłonnym zajęciem. Bardzo polecam tę zabawę.

Po dłuższym posiedzeniu w restauracji, przeszliśmy na drugi koniec deptaka na duży plac, przy którym stała słynna kawiarnia. Chcieliśmy wejść do metra i przejechać do parku miejskiego, gdzie mieliśmy odebrać pakiety startowe. Niestety, wejścia do stacji metra były zamknięte. Stwierdziliśmy, że przejdziemy się kawałek w stronę parku i zejdziemy do kolejnej stacji. Okazało się, że plac jest zamknięty i strzeżony przez policję. Chcieliśmy obejść blokadę najbliższymi ulicami, ale okazało się to niemożliwe. Spróbowaliśmy z drugiej strony i po 20 minutach udało nam się przedostać. Na miejscu czekała nas smutna niespodzianka - kolejna stacja również była zamknięta. Podszedłem do stojącego niedaleko kordonu policyjnego, żeby zapytać, co się dzieje. "Jest demonstracja - plac jest zamknięty i ta linia metra też". Szok - zamykają linię metra, bo jakaś grupka demonstruje na placu. Zresztą tych osób wcale nie było tak dużo.

Byłem wściekły, bo metro było jedynym rozsądnym sposobem dojechania do biura zawodów. Spacer nie wchodził w grę - i tak moje nogi były już bardzo zmęczone. Próbowaliśmy złapać autobus, ale nic z tego nie wyszło. Nie było rozsądnego rozkładu jazdu. Sprawdziłem komunikację na mapie, przeszliśmy do głównej ulicy, ale numery autobusów nie do końca pokrywały się z tym, co było na mapie. W końcu zdecydowaliśmy się złapać taksówkę i któraś z rzędu zdecydowała się zatrzymać. "Budapeszt - kaputt" - to były jedne z pierwszych słów, które usłyszeliśmy od kierowcy. Faktycznie, miasto było bardzo zakorkowane. "A lot of renderschuck" - skwitował Fabian, posługując się biegłym węgierskim ("Renderschuck" - policja). W końcu dojechaliśmy jakoś do parku, choć kierowca wysadził nas niedokładnie tam, gdzie chcieliśmy.

W biurze zawodów wszystko poszło w miarę sprawnie, choć dało o sobie znać moje zapominalstwo. Nie wziąłem z hostelu mojego osobistego chipa, którego numer podałem w zgłoszeniu. Musiałem zatem wziąć chip oferowany przez organizatora, a przy okazji zmienić swój numer startowy. Było potem przez to trochę zamieszania przy odbieraniu kaucji za chipa na mecie maratonu. Gdybym nie pamiętał starego, nieaktualnego numeru, to prawdopodobnie nie dostałbym pieniędzy.

Na pasta party umówiliśmy się z Pawłem, który zdecydował się na start w Budapeszcie w ostatniej chwili. Nie udało mu się zrealizować innych planów urlopowych i postanowił wybrać się na maraton do stolicy Węgier. Podobnie jak ja, nastawiał się na wynik w granicach 3 godzin.

Maratońskie danie składało się z małych pierożków z serem. Kolację popiłem piwem - drugim tego dnia. W przeddzień maratonu nie eksperymentuję w ten sposób, ale tym razem zrobiłem wyjątek. Powrót do hotelu był już mniej skomplikowany. Udało mi się położyć spać o rozsądnej godzinie.

Przygotowania koszulki startowej - na plecach kserokopia numeru z Antarktydy (z okazji moich 29. urodzin)

Następnego dnia po lekkim śniadaniu udaliśmy się w kierunku stacji metra, do której jeszcze poprzedniego dnia nie chcieli nas wpuścić. Na szczęście, tym razem nie było żadnych problemów. Już na pierwszej stacji wsiadło z nami kilku maratończyków, a na kolejnej pojawił się ich cały tłum. Jechaliśmy drugą najstarszą linią metra w Europie (zaraz po Londyńskiej). Ma ona swój niepowtarzalny urok - prostokątny przekrój położonego blisko powierzchni ziemi tunelu i bardzo krótkie wagoniki, dostosowane do peronów o takiej długości. Dojechaliśmy do parku i udaliśmy się do słynnego budapeszteńskiego kąpieliska. Tam spotkaliśmy Pawła. Przebraliśmy się, oddaliśmy rzeczy do depozytu i byliśmy gotowi do biegu.

Przed startem okazało się, że mój GPS ma zupełnie wyczerpaną baterię. Byłem zaskoczony, bo naładowałem go przed wyjazdem i od tej pory nie włączałem. Wyszło na to, że będę biegł z nie działającym urządzeniem i zbędnym paskiem do pulsometru na piersi. Musiałem się oprzeć na wskazaniach mojego starego, dobrego zegarka.

Na starcie szybko przeszedłem do pierwszej strefy i miałem dobrą pozycję startową. Zupełnie odwrotnie niż Paweł, który wyznaje zasadę, że lepiej stać z tyłu i nie być prowokowanym przez rozpędzony tłum do zbyt szybkiego tempa na pierwszych kilometrach. Cel mieliśmy taki sam, ale taktykę jego osiągnięcia - zupełnie inną.

Zacząłem szybko, bo było trochę z górki. Trasa prowadziła najpierw ulicą, która jest porównywana do paryskich Pól Elizejskich. Dobiegliśmy w okolice Dunaju i po krótkiej pętelce udaliśmy się na północ, w stronę Wyspy Świętej Małgorzaty. Przebiegliśmy koło parlamentu i wspięliśmy się na duży most, który łączy Budę z Pesztem, a na jego środku można się przedostać na wyspę. Podbieg na most był konkretny. Zbiegliśmy na wyspę, pokonaliśmy całą jej długość, zawróciliśmy kolejnym mostem i zaczęliśmy się kierować z powrotem na południe, wzdłuż Dunaju. Po drodze na chwilę skręciliśmy na plac przed parlamentem, obiegając go tym razem z drugiej strony.

Nad Dunajem we znaki dawał się silny wiatr. Niestety, trasy maratonu nie można uznać z tego względu za szybką. Wieje tu ponoć zawsze. Wynagradzają to piękne widoki nad Dunajem. Dalsza część trasy była już mniej ciekawa. Przebiegliśmy mostem na południu i kierowaliśmy się w stronę oddalonych od centrum dzielnic Budapesztu, gdzie zorganizowana była zawrotka. Po drodze minąłem się z liderem stawki, który biegł w sztafecie maratońskiej. Sporo za nim śmigała grupka właściwych maratończyków. Za zawrotką zauważyłem Pawła, który biegł ponad minutę za mną. Zaczął spokojnie, zgodnie ze swoją taktyką.

Dalej wracałem znaną mi już trasą, tylko w przeciwnym kierunku. Przebiegłem pod jednym mostem, a potem pod drugim, za którym czekała na mnie kolejna zawrotka. To był już 28. kilometr - czas było szykować się do walki. Niestety podmuchy wiatru w tym miejscu były tak silne, że przez moment ledwie posuwałem się do przodu. Za zawrotką zobaczyłem Pawła, który zdołał nieco zmniejszyć dystans do mnie. Pożywiłem się na punkcie, a chwilę później czekał mnie podbieg na most.

Biegłem twardo. Wiedziałem, że nie mogę sobie odpuścić - była realna szansa na złamanie 3 godzin. Zbiegłem z mostu i wracałem znaną trasą na północ, wzdłuż rzeki. Z naprzeciwka truchtał starszy człowiek, zamykający stawkę zawodników - za nim jechał busik, gotowy zgarnąć delikwenta, jeżeli nie zmieściłby się w limicie czasu. Nad rzeką wiatr dalej dokuczał, ale nie zamierzałem się poddawać.

Za zawrotką zorientowałem się, że jestem coraz bliżej złamania 3 godzin. Pawłowi ta sztuka raczej nie mogła się już udać - dystans między nami zwiększył się. Zagrzewał mnie do walki, a ja twardo parłem do przodu. Na ostatnich kilometrach czekał mnie podbieg, który musiał zredukować moje tempo. Co kilometr liczyłem sobie, jak bardzo mogę zwolnić, żeby wyrobić się w 3 godzinach. Najpierw kalkulowałem 4:30/km, ale biegłem szybciej i potem zbliżałem się do komfortowych 5:00/km. Na 39. kilometrze była ostatnia zawrotka pod wiaduktem przy WestEnd. Wiedziałem, że nic mnie już nie powstrzyma.

Wbiegłem do parku, tam miałem do wykonania ostatnią rundkę po alejkach. Po ostrym zakręcie wyszedłem na ostatnią prostą, dokładnie 200 metrów przed metą. Udało się - 2:58:25!

Na mecie miałem okazję odpocząć, czekając na Pawła. Przybiegł 5 minut po mnie. Poszliśmy na masaż. Ja ustawiłem się przy łóżkach, na których masowanych było dwóch Etiopczyków. Z jednym z nich udało mi się chwilę porozmawiać. Erkolo Ashenafi zajął drugie miejsce z czasem 2:24:22, przegrywając na ostatnich metrach ze zwycięzcą z Węgier. Etiopczyk był bardzo sympatyczny. Mówił, że jest szalony, bo tydzień wcześniej biegł w maratonie w Holandii. Nie przyznałem się do tego, że ja też jestem szaleńcem (tydzień wcześniej biegłem w Warszawie), za to zaprosiłem go na maraton do mojego miasta.

Masaż był trochę bolesny, ale czułem się po nim dobrze. Poszliśmy z Pawłem, żeby odebrać rzeczy do przebrania. Depozyt mieścił się w budynku kąpieliska Szechenyiego. Jest to największy w Europie kompleks basenów i term, oparty na tradycji starożytnych Greków i Rzymian. Pierwszy basen otwarto tu w 1881 roku, a woda była do niego pompowana z głębokości blisko 1000 metrów, co było sporym osiągnięciem, jak na tamte czasy. Obecnie woda ma 38 stopni i jest silnie zmineralizowana. Nie mogliśmy sobie odmówić chociaż krótkiej kąpieli. Nie była to dla mnie nowość, bo półtora miesiąca wcześniej wróciłem z Islandii, gdzie baseny termalne są bardzo popularne. Miło było posiedzieć w ciepłej wodzie po maratonie. Na Islandii się nie udało, bo mieliśmy na to za mało czasu (wzięliśmy wtedy tylko prysznic).

Po kąpieli wyskoczyłem na chłodne powietrze i szybko się przebrałem. Poszliśmy z Pawłem do metra. Zadzwoniłem do Fabiana, żeby pochwalić się wynikiem i zapytać o jego osiągnięcia. Bardzo się ucieszyłem, że bieg poszedł mu świetnie i na ostatniej prostej dał sprinta i jak mówił "wyprzedził wszystkich". Wiedziałem, że dzięki zawodom w Budapeszcie mógł połknąć haczyk do biegania. Umówiliśmy się na mieście, żeby pójść na obiad i świętować nasze sukcesy. Trafiliśmy do knajpy przy Vaci Ut. Zamówiłem gulasz i leczo - najbardziej charakterystyczne węgierskie dania. Do zestawu dodawana był kieliszek palinki - tradycyjnej węgierskiej wódki owocowej. Oczywiście zamówiłem również tradycyjny węgierski napój izotoniczny, czyli piwo ;-)

Po dłuższym posiedzeniu w knajpie, poszliśmy kupić prezenty dla rodziny. W końcu wróciliśmy do hotelu, gdzie mogłem wziąć normalny prysznic (w kąpielisku warunki nie były super komfortowe). Przespacerowaliśmy się po Peszcie, zwiedzając obszary dalej od rzeki. Przeszliśmy obok ładnie oświetlonej bazyliki św. Stefana i obejrzeliśmy miejscową synagogę. Minęliśmy operę, przy której biegliśmy rano (ulica Andrassy Ut - budapesztańskie Pola Elizejskie). W końcu dotarliśmy do małej spelunki niedaleko dworca i raczyliśmy się whisky z colą. Pożegnaliśmy Pawła i posiedzieliśmy trochę w McDonaldzie.

Bazylika św. Stefana

Mogliśmy wrócić do hotelu komunikacją miejską, ale zdecydowaliśmy się na dalsze nocne zwiedzanie Pesztu. Poszliśmy na południe od stacji Keleti. Wieczór był ciepły i bardzo przyjemnie spacerowało się wąskimi uliczkami. Minęliśmy kilka uroczych skwerków i doszliśmy do prowadzącej do dzielnicy Ferencvaros ulicy Ulloi Ut. Pięknie prezentowało się oświetlone muzeum Iparmuveszeti. Zatrzymaliśmy się w lokalu niedalego Dunaju, żeby posączyć drinka.

Muzeum Iparmuveszeti

Po dalszym spacerze czuliśmy się niedopici i wstąpiliśmy na chwilę do sklepu nocnego. Pomyślałem, że trzeba wypić coś regionalnego i bez wahania poprosiłem o tokaj - białe, deserowe wino węgierskie, produkowane z podsuszonych winogron. Popularny jest tokaj Aszu. Jego jakość zależy od liczby znormalizowanych wiaderek owoców, z których produkowany jest tokaj. Wersja z 3 wiaderek jest produkowana z najmniej zagęszczonego soku, najlepszy tokai to wersja "6". Wtedy o tym nie wiedziałem, więc gdy sprzedawca zapytał mnie o wersję, szybko zdecydowałem się na szóstkę. Dopiero po wyjściu ze sklepu zaczęliśmy przeliczać forinty na złote i wyszło nam, że za tę małą buteleczkę zapłaciliśmy majątek. Zasiedliśmy w hotelu i opróżniliśmy prawie całą butelkę. Tokaj jest dobry, ale bardzo słodki.

Następnego dnia udało nam się w miarę wcześnie wstać i pójść na śniadanie. Opuściliśmy nasz apartament i zostawiliśmy walizki w recepcji hostelu. Czekało nas długie zwiedzanie - tym razem celem była Buda. Przespacerowaliśmy się ulicą obok Muzeum Narodowego, po czym przeszliśmy na drugą stronę Dunaju mostem Szabadsag, wychodząc wprost na hotel Gellerta - klejnot architektury secesyjnej. Został wybudowany w 1918, jako najbardziej elegancki hotel w Budapeszcie. Łaźnie w budynku mają specjalne właściwości lecznicze, a można z nich skorzystać po uzyskaniu skierowania lekarskiego.

Zaczęliśmy się wspinać na Górę Gellerta - wyrastającą tuż nad Dunajem skałę o wysokości 140 metrów. Dotarliśmy na szczyt, gdzie stoi Statua Wolności, wznosząca nad głową gałąź palmową. Pomnik powstał w 1947 roku dla upamiętnienia zwycięstwa nad hitlerowcami. Kawałek dalej mieści się cytadela, spod której jest dobry widok na północną część Budapesztu.

Fabian na Górze Gellerta - widok na południową część Budapesztu

Zeszliśmy wzgórzem po jego północnej stronie dochodząc do pomnika biskupa Gellerta. Został on w brutalny sposób uśmiercony przez pogan. Legenda mówi, że zrzucili go ze skały zamkniętego w beczce do wina, która była nabita gwoździami. Spod pomnika mieliśmy dobry widok na Most Elżbiety, obok którego stał budynek z naszym apartamentem.

Widok na północną część Budapesztu

Po Górze Gellerta czekała nas kolejna wspinaczka - na wzgórze zamkowe. Zatrzymaliśmy się u jego podnóżą w sympatycznej knajpce i wypiliśmy piwo na tarasie. Wzgórze zamkowe (Varhegy) rozciąga się na półtora kilometra. Jest miejscem wielu ciekawych obiektów architektonicznych i historycznych stolicy Węgier. Mieszczą się tam różne dziwne muzea, np. Muzeum Gastronimii, Handlu i Hotelarstwa (brzmi jak nazwa jakiejś prywatnej szkoły wyższej), Historii Muzyki, Historii Telefonii, czy Średniowiecznej Bożnicy Żydowskiej. Nie byliśmy zainteresowani zwiedzaniem żadnego z nich. Przeszliśmy się trochę wzdłuż murów i udaliśmy się w stronę pałacu królewskiego. Jego historia była burzliwa, w 1770 roku pałac uzyskał obecny barokowy wygląd.

Przeszliśmy na drugą stronę, w kierunku ogrodów królewskich, nad którymi góruje statua Turula - ogromnego ptaka. Według mitologii węgierskiej, odstrasza on złe moce. Podobno Amos - jeden z wodzów plemion madziarskich, urodził się po tym, jak jego matka została zapłodniona we śnie właśnie przez Turula (straszna historia). Ptak jest węgierskim symbolem narodowym.

Turul

Zwiedzanie jest męczące, szczególnie dzień po maratonie. Znów musieliśmy trochę posiedzieć, tym razem w restauracji w dzielnicy zamkowej. Zamówiliśmy gulasz i piwo. Danie było bardzo smaczne, ale jednocześnie drogie.

Baszta Rybacka

Dalsze kroki skierowaliśmy w stronę gotyckiego kościoła Macieja, przy którym stoi ładna Baszta Rybacka. Niestety, w czasie naszego pobytu była remontowana. Zeszliśmy ze wzgórza wąskimi i krętymi uliczkami, dochodząc w końcu do brzegu Dunaju. Idealnie naprzeciwko mieliśmy budynek parlamentu. Przeszliśmy się na północ w kierunku Mostu Małgorzaty. Tuż obok niego jest mały skwerek, na którym stoi pomnik z napisem "Przemyśl 1914-1915". Został on postawiony na pamiątkę ofiar oblężenia należącej do armii austriackiej twierdzy Przemyśl, która znajduje się obecnie na terytorium Polski. Rosjanie okupowali twierdzę na początku I wojny światowej przez 137 dni. Obrońcom zabrakło w końcu zapasów żywnościowych. Zniszczyli całą broń, część fortyfikacji wysadzili i oddali się dobrowolnie w ręce Rosjan.

Przeszliśmy mostem na drugą stronę rzeki. W jego połowie zaczyna się południowa część Wyspy Świętej Małgorzaty - to tutaj zbiegałem poprzedniego dnia w czasie maratonu. Takie chodzenie po mieście pozwala na oglądanie znanych miejsc z różnej perspektywny. Stąd miałem kolejny dobry widok na wzgórze zamkowe i parlament.

Gmach parlamentu nad brzegiem Dunaju

Po krótkiej wizycie w kawiarni, udaliśmy się w kierunku parlamentu. Stoi przed nim pomnik bohatera narodowego Lajosa Kossutha. Węgierski rewolucjonista w połowie XIX wieku (wiosna ludów) walczył o niezależność Węgier od Austrii. Nieco dalej, przy placu Szabadsag, stoi wysoki pomnik żółnierzy rosyjskich - pamiątka po czasach komunizmu na Węgrzech. Większość tego typu reliktów została wywieziona do Szoborpark - parku pominików na obrzeżach Budapesztu.

Od placu Szabadsag odchodzi ulica 6 października, na pamiątkę dnia, kiedy w 1908 roku Austro-Węgry zaanektowały Bośnię i Hercegowinę. Dokładnie 100 lat później przechadzaliśmy się ulicą, nazwaną na cześć tych wydarzeń. Spacer zakończyliśmy przy bazylice świętego Stefana.

Mieliśmy zarezerwowany czas, żeby kupić jeszcze kilka rzeczy w hali Nagyvasarcsarnok. Niestety, spóźniliśmy się 10 minut - jest zamykana bardzo wcześnie. Zakupy zrobiliśmy w sklepie przy Vaci Ut - ja kupiłem prawdziwe węgierskie salami i paczuszkę z papryczkami chily (super ostre).

Odebraliśmy bagaże z hostelu i pojechaliśmy w stronę Keleti. Mieliśmy jeszcze chwilę czasu i znów usiedliśmy w znajomym McDonaldzie z dostępem do sieci. Jak zauważył Fabian, przychodziliśmy tu codziennie. W pociągu okazało się, że w przedziale jest z nami jest Łukasz Tymków - świetny biegacz z Brzegu. Z czasem 2:48 był najlepszym Polkiem w Budapeszcie. Jak się później okazało, ja zająłem drugie miejsce w tej kategorii, wyprzedzając innego Polaka na ostatniej prostej.

Powrót do Warszawy minął dość spokojnie, choć po drodze do naszego przedziału weszła jakaś para starszych ludzi, która narobiła sporego hałasu. Po dwóch godzinach wyszli niezadowoleni, że w przedziale jest za gorąco i w ogóle - źle. Wczesnym rankiem dojechaliśmy na Dworzec Centralny. Zjadłem śniadanie i poszedłem do pracy. To było gwałtowne przejście z kolejnego udanego wyjazdu maratońskiego do szarej codzienności.

Niedługo po moim pobycie na Węgrzech, kraj pogrążył się w głębokim kryzysie finansowym. Podobna sytuacja była z odwiedzoną przeze mnie wcześniej Islandią - były to dwa najbardziej dotknięte kryzysem kraje w Europie. Strach było zatem gdzieś jeszcze wyjeżdżać z kraju, żeby nie przynosić pecha. Planowałem dłuższą przerwę w startach zagranicznych.

Galeria zdjęć z Budapesztu

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin