O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2006-10-28, Stara Miłosna (Polska)


Zwycięstwo po dramatycznym
biegu na orientację

Relacja Roberta z jego maratonu nr 18

Czas

Miejsce

%

3:05:55

1 /
22

4.5


Dwa tygodnie po moim rekordowym biegu w Poznaniu przyszedł czas na maraton w Starej Miłosnej, który udało mi się wygrać w poprzednim roku. Miałem wspaniałe wspomnienia związane z tą imprezą i nie mogłem sobie odmówić przyjemności wystartowania.

Bieg był bardziej nagłośniony, niż jego poprzednia edycja, a liczba uczestników znacznie wzrosła (ponad 20 osób) i konkurencja wydawała mi się mocniejsza. Startowało trzech zawodników z życiówkami lepszymi od mojej, ja byłem jednak w szczytowej formie. Warunki atmosferyczne zapowiadały się znakomicie (w poprzednim roku był mróz i śnieg) i mimo leśnej, wydmowej trasy, liczyłem na złamanie trójki. Gdyby udało mi się dokonać tego tutaj i w Atenach, miałbym 4 maratony przebiegnięte poniżej 3 godzin w zaledwie 2 miesiące. Jeżeli taki wynik dałby mi również zwycięstwo, byłbym bardzo szczęśliwy.

Rano przyjechał po mnie Marcin, na miejscu byliśmy sporo przed czasem. Można było się spokojnie rozgrzać. Na starcie spotkałem sporo znajomych, panowała sympatyczna atmosfera, jak to zwykle na zawodach w Starej Miłosnej, organizowanych przez Marka Troninę, dyrektora Maratonu Warszawskiego. Trasa wyznaczona była podobnie, jak w poprzednim roku - najpierw 195 metrów dobiegu, potem 6 okrążeń po 7 km.

Po starcie od razu utworzyła się pierwsza trójka biegaczy - ja, Jarek Bieniecki i Dominik Wasilewski. Z Jarkiem poznałem się w trakcie biegu Rzeźnika w Bieszczadach, którego był organizatorem. Kiedy ja zaczynałem biegać w 2003 roku, włócząc się w ogonach biegów na 10 km, Jarek zawsze wygrywał, a jego wyniki były imponujące. Mimo czekającego nas zmęczenia, chłopaki chętnie uczestniczyli w konwersacji. Czas mijał, ja koncentrowałem się tylko na tym, żeby biec za dyktującym tempo 4:10 min/km Jarkiem. Trasa była dobrze oznakowana i nie wysilałem się zbytnio, żeby ją zapamiętać, co potem okazało się dla mnie zgubne.

Pierwsze kółko pobiegliśmy 29:02, drugie 29:09. Jarek planował, że przebiegnie tylko półmaraton i utwierdził się w tym przekonaniu na trzecim kółku, które pobiegliśmy nieco wolniej. Czas po przebiegnięciu dystansu 21,195 wynosił 1:28:32 i pozwalał spokojnie myśleć o złamaniu 3 godzin. Na drugim kilometrze czwartego kółka przycisnąłem lekko i zgubiłem Dominika. Jeszcze parę miesięcy wcześniej był ode mnie znacznie lepszy, w tym czasie ja się poprawiłem, on zgubił formę z powodu innych obowiązków. Widać to było w tym biegu.

Pędziłem na 3 godziny, zdublowałem dwóch zawodników. Dotarłem do skrzyżowania, na którym prowadziło kilka dróg. Nie widziałem żadnych oznaczeń i wybrałem tę idącą prosto. Na drzewach namalowany były białe kwadraty, podobne do białych kartek A4, którymi oznakowana była trasa. Po jakichś 150 metrach okazało się, że pomyliłem drogę. Za mną biegł Dominik. Wróciliśmy do skrzyżowania, gdzie przy jednej z dróg zauważyłem daleko drzewo z kartką. Ta pomyłka sporo mnie kosztowała - 26. kilometr poszedł w 6:59! Zdenerwowany, zacząłem napierać i następny zrobiłem w 3:54 (trochę za szybko). Na tym kilometrze ponownie zdublowałem dwóch zawodników, których mijałem kilkanaście minut wcześniej (musieli być zdziwieni). Policzyłem sobie, że mimo pomyłki uda mi się złamać trójkę. Z tą nadzieją zacząłem piąte kółko, na którym wszystko szło zgodnie z planem. Biegło mi się super. Na 10 kilometrów (32,195) przed metą miałem czas (2:17:29) - byłem w domu, wystarczyło utrzymać tempo 4:15 na kilometr.

Dramat nastąpił na 34. kilometrze. Biegłem zgodnie ze znakami, aż w pewnym znalazłem się na rozdrożu i nie miałem pojęcia, gdzie biec. Ktoś po prostu pozdejmował kartki z drzew. Liczę na to, że nie był to żaden złośliwiec, który nie lubi biegaczy, tylko bogu ducha winny człowiek, sprzątający las. Jeżeli ktoś zrobił to specjalnie, to chętnie porachowałbym mu kości, rozwalił rower i straż miejska faktycznie miałaby po co przyjeżdżać (o tym później).

Przed metą...

Do tej pory sen z powiek spędza mi jeden fakt - za skrzyżowaniem, przy którym zgubiłem drogę, leżała w poprzek drogi młoda brzózka. Gdybym ją zapamiętał (a miałem na to okazję na 4 kółkach), niechybnie złamałbym 3 godziny. Tymczasem, wpadłem w panikę, zacząłem biegać we wszystkich kierunkach, do tego zapomniałem na chwilę, skąd przybiegłem. W końcu zauważyłem starszą panią na rowerze. "Którędy do Starej Miłosnej?" - spytałem łamiącym się głosem. "Tam do drogi i prosto" - usłyszałem i sprintem ruszyłem we wskazanym kierunku. Złapałem jakiś żółty szlak - na pewno wcześniej tędy nie biegłem. Nie miałem wyjścia, trzymałem się wskazówek i biegłem prosto. Przez moment było mi już wszystko jedno, ale po około 400 metrach zdarzył się cud - daleko z przodu zobaczyłem skrzyżowanie, przez które ktoś przebiegał, za chwilę zauważyłem też kartkę na drzewie. Znowu jestem w walce! Biegacz, którego widziałem, należał do 4-osobowej grupki, którą dublowałem kilkanaście minut temu. Gdy mnie zobaczyli, byli równie zdziwieni, jak ci biegacze na poprzednim kółku. Zyskałem miano gościa, który szybko biega, ale nie wie, w jakim kierunku. Ten kolejny pechowy kilometr poszedł w 7:02. Mocno przycisnąłem, łudząc się, że jeszcze może się udać. Na końcu kółka czekała moja mama, mówiła, że wyglądałem na wkurzonego. Szybko biegłem jeszcze do tabliczki, przy której do mety pozostawało równo 6 km. Aby złamać 3 godziny, musiałbym pokonać ten dystans w 23 minuty, co niestety nie było już możliwe.

...i za metą

Zrezygnowany, biegłem kolejne kilometry. Znowu dotarłem do skrzyżowania z leżącą brzózką. Poprzednio zawróciłem tutaj i pobiegłem inną drogą. Teraz na drzewach przewieszona była taśma, która wskazywała, że trzeba skręcić w prawo, ale żadnych kartek nie było widać. Po około dwóch minutach niepewności i krążenia wokół skrzyżowania, zdecydowałem się pobiec tą drogą i faktycznie - 300 metrów dalej zobaczyłem kartkę. Dalej znałem już trasę. Na ostatniej prostej podniosłem rękę 150 metrów przed metą, jakby pytając, czy na pewno jestem pierwszy. Za chwilę zobaczyłem rozłożoną taśmę i nie miałem już żadnych wątpliwości. Pierwszy raz w życiu przeciąłem wstęgę własną piersią! Potem musiałem to powtórzyć, bo nie wszystkim wyszły zdjęcia - fantastyczne uczucie. Skończyłem w czasie 3:05:55.

Zdawałem relację z mojego biegu na orientację, kiedy na metę dokładnie 5 minut po mnie wpadł Marcin. Trochę mnie to zaskoczyło, ale faktycznie - nie dzieliło nas już tak dużo, a jemu udało się nie pomylić ani razu trasy.

Dwa pierwsze miejsca dla Byledobiec

Na mecie pojawiali się kolejni zawodnicy - trzeci był Dominik, który wyraźnie osłabł. W oczekiwaniu na dekorację przeszedłem się ze znajomymi do sklepu po piwo. Sponsorem mojej puszki był Jarek - dzięki, to piwo miało naprawdę wyjątkowy smak. Zasiedliśmy na ławeczce przy mecie i powoli sączyliśmy. Znienacka podjechał radiowóz z tabliczką "Straż Miejska", z którego wysiadło dwóch niezbyt sympatycznych panów i zaczęli się mądrzyć. Fakt, nie można pić alkoholu na ulicy, ale na zorganizowanych imprezach biegowych nigdy nie było z tym problemu. Raczej nie wyglądamy z Jarkiem na ludzi, którzy po wypiciu puszki piwa mieliby rozrabiać. Do panów nie trafiały te argumenty, choć wszyscy stawali w naszej obronie. Spisali Jarka (podał prawdziwe dane), ze mną poszło trochę gorzej - "Nazwisko? - Właśnie przypominam sobie" (cytat z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" Barei). Po prostu - chciałem sprawdzić, co mogą mi zrobić. To się panu nie spodobało, zamknął mnie w radiowozie i zadzwonił na policję. To z kolei nie spodobało się mnie i podałem mu jednak swoje dane. Nie chciałem też robić problemów organizatorom. Pan Strażnik coś krzyczał o zerze tolerancji, mandacie, sądzie grodzkim, ale na koniec pogroził palcem "Niech pan się czuje pouczony". Podziękowałem, poczułem się bardzo pouczony i po odjeździe radiowozu dokończyliśmy piwo w namiocie. Taka historia.

W trakcie dekoracji odebrałem statuetkę za zwycięstwo. Marek stwierdził, że to pierwszy organizowany przez niego bieg, w którym ktoś obronił tytuł z zeszłego roku. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, między innymi zrobiono mi fotkę do miejscowej gazetki.

Na koniec Marek i Ala zaprosili część osób do siebie do domu, gdzie zostaliśmy wspaniale przyjęci - była beczka piwa, pyszne jedzenie - szaleństwo. Bardzo miło to wspominam - chyba mój najfajniejszy wieczór pomaratoński. Na koniec (gdy już byłem porządnie nagrzany piwem) do domu podwieźli mnie znajomi Jarka.

Mimo, że w Starej Miłosnej nie udało mi się znowu złamać 3 godzin, to i tak przeżyłem wspaniałe chwile. Duże podziękowania należą się Markowi i Ali za wspaniałą organizację (maratońską i pomaratońską) oraz wielu innym osobom (szczególnie Jarkowi), bez których nie byłoby tej niepowtarzalnej atmosfery. Wspomnienia tego dnia będę jeszcze długo wywoływać u mnie uśmiech.

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin