O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2006-03-19, Los Angeles (Stany Zjednoczone)


Dobry występ w gorącym LA,
Podróż po Dzikim Zachodzie

Relacja Roberta z jego maratonu nr 12

Czas

Miejsce

%

3:06:59

189 /
20169

0.9


Moja decyzja o starcie w maratonie w Los Angeles zapadła na początku roku. Zaprosił mnie do siebie mój kolega z liceum - Ksawery. Uczyliśmy się razem w pierwszych dwóch klasach, potem wyjechał do Stanów. Przebył długą drogę do LA - przez Boston, Chicago i San Diego. Zajął się studiami filmowymi na UCLA. Los Angeles to idealne miejsce do robienia filmów. Dla mnie było idealne do wzięcia udziału w maratonie.

Zabrałem się za planowanie wyjazdu. Załatwiłem sobie urlop, szybko też uporałem się z wizą. Na szczęście byłem już wcześniej w Stanach i załatwienie pozwolenia na 10 lat nie stanowiło problemu. Maraton miał się początkowo odbyć 5 marca, ale został przeniesiony 2 tygodnie później (nie wiem, czy nie ze względu na kolizję z galą rozdania Oskarów). W Los Angeles jest kilka ciekawych miejsc do zobaczenia, ale to zdecydowanie mi nie wystarczało. Postanowiłem wypożyczyć samochód i odwiedzić tyle parków narodowych na zachodzie Stanów, na ile czas mi pozwoli. Samo planowanie wycieczek było ekscytujące - nie mogłem się doczekać wyjazdu.

Biegowa zima 2005/2006 upłynęła mi dość intensywnie. Trenowałem przeważnie u siebie w rezerwacie, często brnąc po kolana w zaspach. Zaliczałem wszystkie możliwe zawody biegowe: Kabaty, cykl biegów górskich w Falenicy, Chomiczówkę, Stoczek Łukowski, Wiązowną. Osiągałem przyzwoite jak na zimę wyniki. Niestety, problemem były braki szybkościowe. Czasami nie miałem gdzie ćwiczyć tego elementu, często zamiast sprintów wychodziła mi jazda figurowa na lodzie. Mimo to, jeszcze przed wyjazdem celowałem na 3 godziny w maratonie.

Już na początku pojawił się mały problem z biletem. Najbardziej odpowiadał mi KLM, dokonałem zakupu tzw. biletu elektronicznego, płacąc kartą w Internecie. Dostałem na mail numer rezerwacji i uznałem, że wszystko jest OK. Dwa tygodnie później przyszedł do mnie wyciąg z banku, na którym nie było obciążenia za bilet. Okazało się, że wystąpiły jakieś problemy z autoryzacją mojej karty, rezerwacja nie została wykupiona i nikt mnie o tym nie poinformował. Zaproponowano mi znacznie droższy bilet. Na szczęście szybko zareagowałem i znalazłem tańszą ofertę British Airways.

Na podbój Dzikiego Zachodu wyleciałem 15.03 (środa) wcześnie rano. Po krótkiej przesiadce w Londynie i długim locie do Los Angeles dotarłem na miejsce. Przed wyjazdem straszono mnie urzędem imigracyjnym, ale na szczęście nie było żadnych problemów. Dwóch sympatycznych urzędników ucieszyło się, że przeleciałem pół świata, żeby pobiec maraton w ich mieście.

W hali przylotów zobaczyłem pięciu chudych Murzynów w sportowych butach i czapeczkach. Maraton w LA kusi nagrodami: 35 tysięcy dolarów + Honda Accord za zwycięstwo, premie czasowe za rekord trasy, itd. Nic dziwnego, że do Miasta Aniołów przyleciała grupa chartów.

Ksawery przyjechał po mnie na lotnisko pożyczonym samochodem (swojego jeepa rozwalił 2 tygodnie wcześniej). Pojechał ze mną wypożyczyć samochód. Trafiliśmy do Alamo, gdzie oczywiście okazało się, że są jakieś dodatkowe opłaty za OC, itd. Spieszyłem się bardzo, bo tego dnia wieczorem mieliśmy jeszcze jechać na mecz. Szybko zdecydowałem się na fioletowego Chevroleta Cobalta i ruszyłem za Ksawerym w stronę jego domu. Jaka to była męka na początku! Nigdy wcześniej nie prowadziłem samochodu z automatyczną skrzynią biegów. Nie mogłem się przyzwyczaić do braku pedału sprzęgła, za to znacznie poszerzył się ten do hamowania. Kilka razy zdarzyło się, że prawą nogą lekko naciskałem hamulec, a lewą wciskałem do końca "sprzęgło", które de facto okazywało się hamulcem. Stawałem przez to "dęba" na drodze, ale całe szczęście nikt nie potrącił mnie z tyłu. Potem nauczyłem się, że lewą nogę mogę równie dobrze wystawić przez okno, bo przy prowadzeniu samochodu nie jest mi do niczego potrzebna. Poza tym, przerażała mnie ilość pasów i rozjazdów na autostradach. Już na samym końcu po zjeździe musiałem na około 100 metrach zmienić 7 pasów, żeby skręcić na skrzyżowaniu w lewo - koszmar. Na szczęście udało się bez przeszkód dotrzeć na miejsce do studenckiego apartamentowca ulokowanego na kampusie UCLA. Ksawery dał mi swoją kartę do garażu i pokazał miejsce parkingowe. On wtedy nie używał samochodu, więc miałem je dla siebie.

Po powrocie wziąłem szybki prysznic i wyruszyliśmy na mecz NBA Los Angeles Lakers - Minnesota Timberwolves. W podstawówce i liceum liga NBA była moją pasją, potrafiłem wstawać w środku nocy i oglądać relacje. Kibicowałem Michealowi Jordanowi i Chicago Bulls, zawsze chciałem zobaczyć mecz NBA na żywo. Wcześniej byłem na meczu ligi kobiecej WNBA. Po maturze spędziłem wakacje w Salt Lake City, gdzie kibicowałem Utah Starzz, gdzie grała wtedy Polka Małgorzata Dydek. NBA i WNBA to jednak dwa inne światy.

Lakers są symbolem Los Angeles, choć miasto jako jedyne w USA miało jeszcze jedną drużynę - Clippers. Pozostawali oni zawsze w cieniu "Jeziorowców", choć akurat w tym sezonie Clippers radzili sobie nieco lepiej. Zdecydowanie chciałem jednak zobaczyć mecz Lakers - to znacznie bardziej znana i utytułowana drużyna. Termin mojego przylotu był jedynym, kiedy mogłem obejrzeć ich na żywo.

Na mecz nieco się spóźniliśmy. Zaparkowaliśmy daleko od hali Staples Center. Okazało się, że nie można wnosić kamery wideo, którą starałem się przemycić w plecaku. Musiałem ją odnieść z powrotem do samochodu. Skutek był taki, że zdążyliśmy dopiero na końcówkę 2 kwarty. Lakersi przegrywali, ja miałem w przerwie chwilę, żeby zjeść chińszczyznę. W drugiej połowie gospodarze wzięli się do roboty, świetny mecz zaczął rozgrywać Kobe Bryant - trafiał z niesamowitych pozycji. Praktycznie sam doprowadził do przewagi 92:89, goście próbowali wyrównać rzutem za 3 punkty w ostatnie sekundzie, ale nie udało się trafić. Trener Lakers Phil Jackson (wcześniej trenował złotą drużynę Chicago Bulls z Jordanem w składzie) wyściskał Kobe Bryanta. W hali wrzało z radości. Wyszliśmy za tłumem (było blisko 20 tysięcy ludzi), przed halą można było kupić koszulkę z numerem 81 - tyle punktów zdobył Bryant w jednym z meczów tego sezonu i było to niesamowite osiągnięcie. Miałem świadomość, że w końcu spełniłem swoje młodzieńcze marzenie, choć wiedziałem, że 10 lat wcześniej takie wydarzenie przeżywałbym jeszcze bardziej.

Chwilę po ostatnim gwizdku sędziego - Lakers wygrywają trzema punktami, na telebimie widać Kobe Bryanta w objęciach Phila Jacksona

Korzystając z tego, że miałem samochód, prosto z meczu pojechaliśmy na lotnisko, żeby odebrać szkolnego kolegę Ksawerego. Christian miał w LA jednodniową przesiadkę do San Francisco. Przyleciał z Peru, gdzie zwiedzał ruiny miast Inków. Był między innymi w okolicach Machu Picchu.

Następnego dnia pojechaliśmy z Christanem na plażę. Koniecznie chciałem tam pobiegać - uznałem to za znakomity sposób zwiedzania wybrzeża. Zatrzymałem się na jednej z uliczek w pobliżu molo na Venice Beach. Zdjąłem buty i koszulkę i przebiegłem kawałek chodnikami na plażę. Ruszyłem w kierunku północnym, minąłem siłownię na plaży i niedługo potem dotarłem na Santa Monica State Beach. Przebiegłem pod Santa Monica Pier - znanym z wielu filmów molo z charakterystycznymi, gęsto ustawionymi słupami podporowymi. Na plaży siedziało dużo ludzi i postanowiłem pójść za ich przykładem. Odczuwałem lekki ból na spodach dużych palców u nóg. W momencie wybicia stopa wykonuje lekki ruch na bok i w końcowej fazie palce trą o piasek - stąd odciski. Nie miałem plastrów, nie wiedziałem też, czy lepiej pozwolić, by woda oblewała nogi, biegać po mokrym piasku, czy trzymać się z daleka od brzegu.

Po odpoczynku w Santa Monica pobiegłem dalej w kierunku Will Rogers State Beach, zawróciłem i stawiłem się u umówionej porze z powrotem w Venice. W drodze powrotnej zajechaliśmy do sklepu, gdzie miałem zamiar kupić maratońskie żarcie, głównie makaron i kisiel. O ile ten pierwszy produkt udało mi się dostać, z kisielem był problem. W zastępstwie musiała mi wystarczyć galaretka.

Następnego dnia rano udałem się na trening na upatrzonym wcześniej stadionie UCLA. Obiekt był bardzo zadbany, jak to w Stanach. Każdy chętny mógł tu robić swoje kółka, trzeba było tylko uważać, żeby nie przeszkadzać krótkodystansowcom trenującym na prostej. Niektórzy biegacze ćwiczyli podbiegi na stadionowych trybunach. Ja robiłem kolejne okrążenia, ale wynik na pulsometrze nie był dla mnie zbyt satysfakcjonujący. Szacowałem, że powinienem się nastawić na czas 3:08. Przeszedłem się wśród budynków uniwersyteckich, zwiedzając przy okazji market z pamiątkami - wszystkie miały logo UCLA.

Po treningu pojechałem do polskiego sklepu, na którego namiary dał mi Ksawery. Liczyłem na to, że dostanę tam wymarzony kisiel. Mieli galaretkę i budyń Słodka Chwila, ale na kisiel nie było szans. Gdybym wiedział, mogłem przemycić parę opakowań z Polski, choć było ryzyko, że mogli mi je odebrać na lotnisku.

Planem na popołudnie była rejestracja na maraton. Niestety, załapałem się na godziny szczytu i poruszałem się w dużym korku, słuchając przy okazji relacji z meczu Lakers, którzy grali Nets w New Jersey. Dojechałem do centrum i zatrzymałem się w podziemiach LA Convention Center. Zapłaciłem słono za parking i poszedłem do głównej sali w budynku. To było największe Expo, w jakim do tej pory uczestniczyłem - zrobili to naprawdę z dużą pompą. Na wejściu stały piękne modele Hondy (sponsor biegu), z których jedna miała się stać własnością zwycięzcy maratonu. Dalej na zwiedzających czekała masa stoisk sponsorów, informacje o innych maratonach, sklepiki z butami, ciuchami, odżywkami i wszystkim, co biegaczowi jest potrzebne do szczęścia. Największe wrażenie zrobił na mnie film z trasy maratonu. W poprzednim roku w jadącym przed elitą biegaczy samochodzie ustawiona była kamera. Zarejestrowała ona cały maratoński dystans. Film został przygotowany oczywiście w przyspieszeniu, dzięki czemu w ciągu zaledwie paru minut biegacze mogli zobaczyć, co ich wkrótce czeka (trasa była identyczna jak w 2005 roku). Na ekranie wyświetlony był plan Los Angeles, dzięki czemu wiadomo było, w którym punkcie się znajdujemy, dodatkowo, opisywane były nazwy ulic. Zarejestrowałem się i kupiłem pamiątkową bluzę ze słonecznym logo wydarzenia. Maraton w Los Angeles odbywa się tutaj regularnie od 1984, kiedy to miasto było gospodarzem igrzysk olimpijskich.

Kiedy powoli zamykano Expo, wyszedłem z Convention Center prosto na halę Staples Center, w której byłem dwa dni wcześniej na meczu. Kiedy podszedłem do telebimu przed wejściem, okazało się, że w hali grała drużyna Clippers z Philadelphia 76ers. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu parkiet wyglądał zupełnie inaczej. Zmieniły się napisy na nim, a zamiast żółto - fioletowych barw Lakers dominowały czerwono - niebieskie Clippers. Inne części wystroju hali również się zmieniły. Organizacja imprez sportowych w Stanach jest naprawdę godna podziwu.

Wieczorem pojechaliśmy z Ksawerym do ekskluzywnej dzielnicy Bel Air, położonej na północnych wzgórzach miasta. Tutaj mieszkają milionerzy i gwiazdy Hollywood. Dalej kierowaliśmy się krętą Mulholland Drive, z której roztacza się piękny widok na miasto. Zatrzymaliśmy w jednym z punktów widokowych ryzykując mandat za niedozwolone parkowanie. Widoki rzeczywiście były przyjemne. Trasa została dodatkowo rozsławiona filmem "Mulholland Drive", wyreżyserowanym parę lat wcześniej przez Davida Lyncha.

Następnego dnia wcześnie rano zrobiłem sobie rozruch na stadionie. Następnie, udałem się na zwiedzanie Hollywood. Zostawiłem auto w podziemnym parkingu przy Hollywood Boulevard i przeszedłem się Aleją Gwiazd. Trochę się rozczarowałem, bo okolica była dość zaniedbana, a spodziewane tam drogie sklepy i restauracje okazały się małymi kramikami i obskurnymi barami szybkiej obsługi. W jednym z nich chciałem zjeść spaghetti, ale gdy zobaczyłem warunki sanitarne, szybko zrezygnowałem. Dodatkowo, ulica była zablokowana przez protestujących przeciwko polityce wojennej Stanów Zjednoczonych. Na środku alei stały makiety trumien, obłożone flagami amerykańskimi.

Napis na wzgórzu widziany z Hollywood Boulevard

W tym całym rozgardiaszu udało mi się namierzyć słynny napis "HOLLYWOOD" na wzgórzu. Największą atrakcją deptaka są oczywiście gwiazdy. Ja desperacko szukałem tej z napisem "Chuck Norris". Aktor filmów akcji był szczególnie w tym roku postacią niezwykle popularną, ze względu na setki dowcipów, krążących na jego temat w Internecie. Wątkiem przewodnim była broda Chucka i jego kopnięcia z półobrotu. W sklepie z pamiątkami udało mi się znaleźć album z planem chodników, gdzie można było znaleźć najbardziej znane gwiazdy. Niestety, Chucka nie było w albumie. W końcu, na południowym chodniku, niedaleko Teatru Chińskiego, natknąłem się na upragnioną gwiazdę, przy której zrobiłem sobie kilka fotek. Dzięki tak długim poszukiwaniom, postawiłem swoją stopę na wielu innych nazwiskach znanych postaci hollywódzkiej kultury.

Długo poszukiwana gwiazda Chucka Norrisa

Z Hollywood pojechałem do Universal Studios, które kilka osób polecało mi przed wyjazdem. Już samo miasteczko przed wejściem do parku robiło wrażenie. Pełno było restauracji, ciekawych sklepów, kin, salonów gier, itd. Stwierdziłem, że przyjrzenie się temu wszystkiemu powinno mi wystarczyć. Universal Studios można zwiedzać podobno cały dzień, a ja nie miałem mało czasu. Poza tym park wydawał mi się większą atrakcją dla dzieci niż dla osób w moim wieku. Jakoś nie uśmiechały mi się przejazdy kolejką i inne tego typu atrakcje. Wyjechałem z filmowo-telewizyjnej dzielnicy (mieści się tam między innymi studio Warner Bros i NBC) i udałem się w kierunku słynnej Beverly Hills. Tam pojeździłem trochę ulicami pełnymi pięknych palm i ekskluzywnych willi. Wróciłem wcześnie do domu, zrobiłem sobie pasta party i poszedłem spać.

Wejście do parku rozrywki Universal Studios
Bieganie maratonu w czymś takim musiałoby być straszne :-/
Beverly Hills

Następnego dnia wstałem bardzo wcześnie. Maraton startował o 8:17 rano, ale musiałem na niego dojechać, zaparkować i ustawić się z przodu stawki. Problem polegał na tym, że nie dostałem się do grupy poniżej 3 godzin, ponieważ zarejestrowałem się za późno i nie przesłałem organizatorom certyfikatu z Dublina. Dlatego też otrzymałem tak zwany ogólny numer startowy, który nie przyporządkowywał mnie do żadnej ze stref. Trochę przerażały mnie opisy z informatorów, że w pierwszej strefie stoi elita, dalej, 3h, 4h, 5h i numery ogólne. Wynikało z nich, że przez pierwsze kilometry musiałbym się przeciskać przez wolno biegnący tłum.

Start i meta maratonu miały miejsce w centrum miasta. Dojechałem tam bez większych przeszkód, choć tak naprawdę nie zawsze było mi łatwo połapać się wśród tych wielkich autostrad w LA. Na szczęście na miejscu organizator zapewnił kilkanaście tysięcy miejsc parkingowych w dobrze oznakowanych obiektach. Mapa parkingów była zamieszczona w maratońskiej broszurze. Musieli o to zadbać, bo komunikacja miejska w LA praktycznie nie funkcjonuje. Owszem, są 4 linie metra, ale podobno bardzo mało osób z nich korzysta. Krążą nawet na ten temat czarne żarty, że ktoś kiedyś umarł w metrze, a odkryła to osoba, która jechała tym środkiem komunikacji 2 dni później.

Zaparkowałem na największym parkingu (2200 miejsc) w podziemiach jednego z wieżowców. Szybko przebrałem się, oddałem ciuchy do depozytu i owinięty folią ruszyłem w kierunku startu biegu, na róg 6th Street i Figueroa St. Widok setek biegaczy rozgrzewających się wśród wielkich drapaczy chmur był bardzo ciekawy. Patrzyłem w górę, gdzie na szczytach budynków można było przeczytać nazwy największych światowych koncernów, między innymi firm "wielkiej czwórki". Na szczęście moje obawy dotyczące stref startowych nie potwierdziły się - mogłem spokojnie ustawić się obok zawodników biegających poniżej 3 godzin. Nie było jeszcze wielkich tłumów, więc spokojnie się rozgrzałem, załatwiłem swoje sprawy w toalecie i wróciłem w upatrzone miejsce. Czekałem tam bardzo długo, było raczej chłodno i musiałem trochę podskakiwać, żeby utrzymać ciepło. W pewnym momencie zza wieżowców zaświeciło słońce i za chwilę zrobiło się wręcz za gorąco. Nad nami wisiał helikopter, z okien wyglądały setki osób. Kiedy podskoczyłem, żeby zobaczyć stojący za mną tłum, nie miał on końca. Obok mnie stali zawodnicy nastawieni ewidentnie na wynik, jak i wesoła rodzinka, która wyglądała bardziej na spacerowiczów, a w najlepszym wypadku - truchtaczy. W końcu zaczęły się starty kolejnych grup - najpierw pierwszy typ wózków, potem elita kobiet, drugi typ wózków, a na koniec elita mężczyzn i cała ta ponad dwudziestotysięczna masa.

Ruszyłem dziarsko do przodu, niedaleko za Kenijczykami. Niedługo ich oglądałem, a zza moich pleców napłynęła fala mocnych biegaczy, którzy byli ustawieni na starcie trochę za mną. Kolejne mile biegłem dosyć szybko. Myliły mnie nieco oznaczenie trasy - wielkie banery przewieszone między dwiema latarniami po przeciwnych stronach ulicy. Potem zauważyłem, że czasem mały znak na asfalcie był dobre kilkadziesiąt metrów za lub przed banerem. Nie zmienia to faktu, że pierwsze 3 mile poszły bardzo szybko (19:15) i postanowiłem zwolnić. Trasa kierowała nas na południe w dzielnicach West Adams, Jefferson Park i Crenshaw. Dalej pobiegliśmy na północ pod Santa Monica Freeway do Mid-City. Półmetek minąłem z zakładanym niewielkim zapasem, poniżej półtorej godziny. Dobiegliśmy w okolice Beverly Hills. Na trasie panowała niesamowita atmosfera - tysiące kibiców wspierały maratończyków. Bardzo często pojawiały się stanowiska z cheerleaderkami, które wymachiwały pomponami. Na widok niektórych czasem prawie się odwracałem przebiegając obok. Świetnym pomysłem jest wypisywanie na numerach startowych imion lub ksywek biegaczy. Dzięki temu na trasie bardzo często słyszałem coś w stylu "Keep on running, Robert - you're looking good!". Raz nawet jakaś małolata krzyknęła za mną "Robert, I love you!". Ja niestety nie miałem czasu na amory - musiałem napierać swoje 6:52 na milę. W okolicach 25. kilometra wyprzedziłem jakiegoś zmęczonego Kenijczyka, co dodało mi nieco otuchy, jednak niedługo potem poczułem, że zaczynam słabnąć. Już po treningu na UCLA było widać, że nie jestem w optymalnej formie szybkościowej. Niestety, tego elementu nie udało mi się wytrenować na oblodzonych ulicach w Polsce.

Postanowiłem trochę odpuścić tempo, żeby przybiec na metę w przyzwoitej formie. Była to mądra decyzja. 23. milę (po 35. kilometrze) przebiegłem tempem powyżej 8, ale potem zacząłem delikatnie przyspieszać. Na długiej prostej Olympic Boulevard widok drapaczy chmur stawał się coraz bliższy, najpierw w Country Club Park, potem Koreatown. Biegłem raczej równo z innymi zmęczonymi zawodnikami. W końcu dotarliśmy do centrum, długa prosta się skończyła, skręciliśmy w lewo we Flower Street, która prowadziła trochę pod górę, aż do mety na skrzyżowaniu z 5th Street. Na tym etapie maratonu szeregi były bardzo przerzedzone i fajnie było mieć przed sobą szeroką, prawie pustą ulicę, otoczoną olbrzymimi wieżowcami. Kogoś jeszcze wyprzedziłem i wpadłem na metę w czasie 3:06:59. To był niezły wynik, byłem zadowolony, że ostatnie mile udało mi się spokojnie biec, a nie człapać.

Ostatni odcinek maratonu - byłem zmęczony, ale pomachałem do zdjęcia

Wziąłem odpowiednią ilość prowiantu, zrobiłem sobie pamiątkowe zdjęcie, odebrałem ciuchy i ruszyłem w kierunku parkingu. Kiedy do niego dotarłem, patrol policyjny złożony z trzech grubych Murzynów (nie jestem rasistą) stwierdził, że nie mogę skorzystać z tego wejścia - muszę iść naokoło. Strasznie mnie to wkurzyło, bo praktycznie miałem swój samochód na wyciągnięcie ręki. Do tego wszędzie były poustawiane płoty, żeby nie można było przejść między budynkami. Musiałem obejść dwa bloki z dosyć ciężką torbą na plecach, potem był tunel, który nie miał końca i po wyjściu z niego na dobrą sprawę nie wiedziałem, gdzie jestem. Krążyłem wśród biurowców, prosząc ludzi o pomoc i w końcu dotarłem do mojego auta. Głupi zakaz trzech policjantów kosztował mnie pół godziny męczącego spaceru po wyczerpującym maratonie - byłem padnięty. Gdy jechałem San Diego Freeway w stronę UCLA, poczułem się tak źle, że przez chwilę chciałem się zatrzymać na skrajnym prawym pasie tej ogromnej autostrady. Bałem się, że za chwilę spowoduję wypadek. Na szczęście jakoś mi przeszło i dotarłem szczęśliwie na miejsce. Położyłem się i po krótkim odpoczynku mogłem w miarę normalnie egzystować. Wykąpałem się, pogadałem chwilę z Nilsem, współlokatorem Ksawerego, zjadłem makaron i usiadłem przy komputerze, żeby sprawdzić wyniki biegu, które były aktualizowane on-line na podstawie systemu chipowego. Okazało się, że zająłem 189 miejsce na ponad 20 tysięcy startujących - załapałem się w pierwszym procencie stawki! Wiedziałem, że jestem w Stanach, gdzie dużo ludzi truchta, a mniej biega, do tego warunki były dość ciężkie (wysoka temperatura), więc przełożyło się to na wyniki. Mój czas nie był rewelacyjny, ale miejsce robiło wrażenie. Z tą pozytywną myślą położyłem się na chwilę spać. Musiałem się szybko zregenerować, bo mój harmonogram był bardzo napięty.

Drzemka dobrze mi zrobiła i zakładałem, że dam radę przejechać jeszcze tego dnia 400 km do Las Vegas. Spakowałem walizki, wrzuciłem je do auta i ruszyłem. Robiło się ciemno, a załapałem się jeszcze na spory ruch na autostradach. Na szczęście droga do Las Vegas jest w miarę prosta i nie musiałem się dodatkowo wysilać, szukając drogowskazów. Podróż mi się dłużyła, słuchałam Radio Disney z muzyką dla nastolatek. Ksawery nie miał niestety żadnych porządnych płyt, żeby mi pożyczyć. Po drodze minąłem parę kasyn, ale do Las Vegas dotarłem około 11 w nocy. Trzeba było przegrać parę dolarów! Zjechałem na główną aleję świątyni hazardu (tak zwany Strip) i jadąc wśród niesamowicie oświetlonych, ogromnych budynków, szukałem Bellagio. Dlaczego akurat wybrałem to kasyno? Parę miesięcy wcześniej oglądałem film "Ocean's Eleven", (Roberts, Clooney, Pitt, Garcia), gdzie bohaterowie obrabiali właśnie Bellagio. Szybko wypatrzyłem budynek i triumfalnie pod niego podjechałem. Zbyt triumfalnie, bo z tego podniecenia poruszałem się pod prąd. W moim kierunku szybko wyskoczyło dwóch przerażonych gości z obsługi, chwilę potem musiałem zrobić rundkę na wstecznym. Poproszono mnie o kluczyki z pytaniem, czy można mi zaparkować auto. Nie wiedziałem, że panują tu takie zasady. Dowiedziałem się, jak mam potem odebrać samochód i zaprosili do środka.

Kasyno Bellagio

Jestem wrogiem hazardu, nie bawi mnie to. Nigdy nie grałem nawet w toto-lotka i żyję z przeświadczeniem, że może pewnego dnia to zrobię i wtedy od razu zostanę milionerem. Jednocześnie jednak lubię obserwować ludzi i analizować, co popycha ich do tego, żeby tracić wiele godzin na różnych grach, skoro bezwzględne zasady prawdopodobieństwa mówią, że i tak kasyno zawsze wygrywa.

W kasynie zawiodło mnie przede wszystkim przebywające tam towarzystwo. Przy stołach siedziała masa otyłych, krzykliwych Amerykanów w kolorowych koszulach. Miało się to nijak do głównego kasyna w Monte Carlo, które zapamiętałem głównie z kulturalnych, bogatych panów w garniturach. Wnętrza były tam wypełnione jakąś magiczną elegancją z poprzedniej epoki. Jeżeli w Monako mamy do czynienia ze świątyniami hazardu, to Las Vegas jest najwyżej hazardowym wesołym miasteczkiem.

Zwiedziłem całe kasyno, łącznie z bocznymi korytarzami, pełnymi drogich sklepów. Zawędrowałem również do kaplicy, w które brane są słynne śluby "na szybko". Widziałem pannę młodą w pięknej sukni. Zmęczony usiadłem przy barze i zamówiłem colę na przebudzenie. Barman spojrzał na mnie podejrzliwie i poprosił o dokument. "Przecież w coli nie ma alkoholu" - zaprotestowałem. "Jeżeli nie skończyłeś 21 lat, nie masz prawa siedzieć przy tym barze" - padła odpowiedź. Mój paszport został w samochodzie, na szczęście miałem przy sobie prawo jazdy, które wystarczyło. Okazało się, że w kasynie można swobodnie robić zdjęcia (w Monte Carlo jest to zabronione). Postanowiłem więc wrócić do auta po aparat fotograficzny i przy okazji zabrać paszport. Wiązało się to z przeparkowaniem samochodu, którym chłopak z obsługi podjechał pod samo wejście kasyna. Dałem napiwek i zadowolony zabrałem potrzebne rzeczy. Zrobiłem jeszcze jeden obchód kasyna, przy okazji robiąc parę fotek. Zatrzymałem się przy "jednorękich bandytach". Przy automatach siedziała para skośnookich turystów, pochłoniętych grą o całkiem duże jak dla mnie stawki. Wyglądali tak, jakby robili to całymi dniami. Usiadłem obok nich i po paru minutach przegrałem całą przeznaczona na zabawę kwotę. "Kasyno zawsze wygrywa" - odszedłem od automatów z uśmiechem, zerkając jeszcze na tę parę, wciskającą nerwowo guziki i komentującą tę skomplikowaną czynność w niezrozumiałym dla mnie języku.

Kiedy wychodziłem z Bellagio, było dobrze po północy. Na odbiór samochodu czekała przede mną para Polaków. Zgaduję, że w obsłudze kasyna mogło również pracować paru moich rodaków, którzy przyjeżdżają tu w ramach programu Work and Travel. Pojechałem zatankować, bo mój bak był prawie pusty. Przy okazji na stacji kupiłem coś do przekąszenia, po czym ruszyłem w poszukiwaniu noclegu. Niedaleko wielkiej iglicy w centrum miasta znalazłem pierwszy lepszy motel, który obsługiwał niesympatyczny, nienaturalnie mocno opalony koleś. Ledwie trzymałem się na nogach i nie zastanawiałem się nad standardem i ceną pokazywanego mi pokoju. Niedługo potem spałem po jednym z najbardziej wyczerpujących dni mojego życia.

Poranny prysznic postawił mnie na nogi. Poszedłem kupić śniadanie i znalazłem sklep w tej okolicy pełnej starych, często obskurnych moteli. Opuszczałem Las Vegas nieco zawiedziony tym, co tu zobaczyłem. Mimo wszystko, bardzo cieszyłem się, że udało mi się zmobilizować poprzedniego dnia, żeby tu przyjechać. Skierowałem się autostradą na południowy wschód i niedługo potem byłem przy Tamie Hoovera. Zapora została wybudowana w latach 1931-36 na rzece Kolorado, na granicy Nevady i Arizony. Po wybudowaniu tamy w górze rzeki powstało olbrzymie jezioro Mead. Wysokość zapory 224 metry i jej szerokość 379 metrów robią duże wrażenie. Zatrzymałem się na wzgórzu przed tamą, a potem obejrzałem ją z drugiej strony.

Moim następnym celem był Grand Canyon, do którego zamierzałem dotrzeć od jego południowej strony (tak zwany South Rim). Po drodze zatrzymałem się w kilku miejscach, żeby podziwiać widoki. Przed Flagstaff odbiłem w lewo i późnym popołudniem dotarłem do Grand Canyon National Park. Od razu po zapłaceniu za wstęp pojechałem do najbliższego punktu widokowego. Trudno opisać mi uczucie, kiedy zbliżałem się do barierki, a moim oczom ukazywał się coraz szerszy obraz kanionu - to było niesamowite.

Wielki Kanion jest naprawdę wielki. Liczy ponad 500 km długości, a w najgłębszym miejscu ma 1500 m głębokości. W kanionie znajdziemy cały przekrój geologiczny - od prekambru do współczesności. Płaskowyż Kolorado zbudowany jest z różnych skał: łupków, iłołupków, wapieni, piaskowców i granitowych intruzji. Działanie erozji w płaskowyżu spowodowało cudowny efekt. Mogłem to wszystko podziwiać z wysokości przeszło 2000 metrów, na jakiej znajduje się South Rim.

Po nacieszeniu oczu skierowałem się do Grand Canyon Village, gdzie miałem zamiar spędzić 2 dni. Tutaj spotkała mnie niespodzianka. W informacji turystycznej (do której czekała spora kolejka) powiedziano mi, że wszystkie miejsca w całym miasteczku są już zarezerwowane. Byłem w szoku, bo Grand Canyon Village jest całkiem spore, a połowa marca to zdecydowanie nie jest sezon. Na pierwszy dzień zaproponowano mi nocleg na kempingu, na drugi udało się jednak telefonicznie zarezerwować pokój w hoteliku o wdzięcznej nazwie Bright Angel Lodge.

Kupiłem sobie biwakową kolację i śniadanie, po czym udałem się na kemping. Ponieważ nie miałem namiotu, mogłem równie dobrze przenocować w samochodzie parkując go gdziekolwiek. Ostrzegano mnie jednak, że wtedy groziła mi jakaś kara za włóczęgostwo. Przy wjeździe na kemping nie było nikogo z obsługi. Na budce wisiała informacja, z której wyrwałem sobie karteczkę z numerem miejsca biwakowego (za które miałem zapłacić następnego dnia). Na kempingu było raczej pusto - parę miejsc obok ktoś rozstawił namiot, a dalej paliło się ognisko. Było ciemno, zimno i padał lekki śnieg, ale w żaden sposób nie zakłócało to mojego znakomitego nastroju. W aucie zjadłem kolację, po czym przeszedłem się po kempingu, paradując z czołówką na głowie. Niestety, warunki sanitarne były fatalne - można było umyć zęby w zimnej wodzie w nieogrzewanym pomieszczeniu, ale na samą myśl o braniu prysznica w tych warunkach przechodziły mnie ciarki. Plan przetrwania nocy w samochodzie polegał na ubraniu się w ciepłe ciuchy i ogrzewaniu wnętrza co jakiś czas. W nocy budziłem się z zimna jakieś pięć razy, włączałem silnik i puszczałem dmuchawę.

Obudziłem się, kiedy powoli zaczynało się robić jasno, co jeszcze potęgował leżący śnieg. W czasie śniadania przestudiowałem jeszcze raz trasę czekającej mnie tego dnia wycieczki, przygotowałem plecak z prowiantem i pojechałem w kierunku startu szlaku. Znów nie było nikogo z obsługi kempingu, ale jakoś nie żałowałem, że nie zapłacę za nocleg w tak znakomitych warunkach.

Grand Canyon - widok z Hermit Trail Route
Ścieżki poniżej krawędzi kanionu

Szlak Hermit Trail zaczyna się na zachód od Grand Canyon Village. Prowadzi do niego droga Hermit Trail Route, którą można się przemieszczać autobusami, jeżdżącymi co około 15 minut. Ja załapałem się na pierwszy tego dnia busik. Duża ilość punktów widokowych przy trasie zachęciła mnie do zatrzymywania się na wszystkich przystankach. Niektóre przechodziłem na piechotę. Kanion mnie zauroczył, a z każdego punktu widokowego wyglądał nieco inaczej. W końcu dotarłem do schroniska - Hermit's Rest, skąd nie namyślając się długo, ruszyłem na szlak. Szło mi się bardzo szybko, ale wiedziałem, że nie zejdę tego dnia do rzeki Kolorado przy Hermit Rapids. Biorąc pod uwagę warunki i potrzebny czas do pokonania w obie strony 9-milowego szlaku z przewyższeniem -/+1300 metrów, taka próba byłaby bardzo nierozsądna. Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale sześć i pół roku później nadrobiłem zaległości - wraz z żoną zbiegliśmy z South Rim do rzeki Colorado szlakiem Kaibab i wróciliśmy szlakiem Bright Angel.

Relacja z wycieczki do Wielkiego Kanionu w 2012 roku

Najpierw zszedłem szlakiem do Dripping Springs - źródełka sączącego się z pionowej skały. Ten teren był zieloną oazą na skraju surowego kanionu. Przy szlaku zrobiłem sobie "piknik pod wiszącą skałą". Wróciłem tą samą drogą i skręciłem do Santa Maria Spring. Poruszając się wzdłuż strumienia, który przepływał przez ciekawe jaskinie, dotarłem do małej chatki, w której mogłem schronić się przed padającym deszczem. Wracając pod górę spotkałem paru turystów, ale szlak prawie nie był uczęszczany, ponieważ psująca się pogoda zdecydowanie zniechęcała do wycieczek. W wyższych partiach rozpętała się śnieżyca, ale twardo brnąłem w kierunku schroniska. Kiedy w końcu tam dotarłem, przeczytałem tablicę informacyjną na temat maratonki, która zginęła w kanionie z powodu wycieńczenia, bo wybrała się na wyprawę w upał bez odpowiednich zapasów. Kiedy czytałem o panującym wtedy w kanionie 35-stopniowym upale, dygotałem z zimna.

Chatka przy Santa Maria Spring
Pogoda zaserwowała mi taki deser na koniec wycieczki po kanionie

W schronisku kupiłem pamiątki i chciałem napić się herbaty, ale poinformowano mnie, że droga jest zamykana z powodu śnieżycy i za chwilę odjeżdża ostatni tego dnia autobus. Byłem w szoku, zegarek wskazywał chwilę po 14, a rozkład jazdy kończył się dopiero po 17. Co się stało z ludźmi, których spotykałem wcześniej na szlaku? Z kanionu wyszli pewnie stamtąd jakieś 2 godziny po mnie, brnąc w tej śnieżycy i mogli się zdziwić, że nie mają jak wrócić. Mam nadzieję, że mają się dobrze.

Faktycznie, na drodze napadało trochę śniegu, ale mimo wszystko dziwiłem się, że Amerykanie tak bardzo się tym przejmują i zamykają z tego powodu drogę. W Polsce w takiej sytuacji pojawia się tylko standardowy komentarz "zima znowu zaskoczyła drogowców". Autobus dowiózł mnie szczęśliwie niedaleko parkingu, przy którym zaparkowałem. Miałem szczęście, że tuż obok był mój hotel. Po załatwieniu formalności odświeżyłem się, odpocząłem i poszedłem do restauracji w Bright Angel Lodge. Później okazało się, że latem moja była dziewczyna pracowała jako kelnerka właśnie w tej knajpie. Do pracy w Grand Canyon wyjechała w ramach programu Work and Travel. Dzięki temu mieliśmy dodatkowe wspólne tematy do obgadania. Zjadłem porządną, niezdrową, amerykańską kolację (jakiś specjalny hamburger z piwem Bud Light) i poszedłem spać.

Następnego dnia wstałem bardzo wcześnie, z hotelu wyszedłem o wschodzie słońca. Dzień zapowiadał się bardzo intensywnie - czekało mnie zwiedzanie Dzikiego Zachodu. Na dzień dobry musiałem ośnieżyć auto i z trudem wyjechałem z parkingu. Ktoś mi powiedział, że jeżeli wynajmuję taki samochód, to nie mogę wjeżdżać na obszar powyżej granicy śniegu. Mimo nieodśnieżonych dróg, udało mi się wyjechać z kanionu. Przy okazji zatrzymałem się jeszcze dwa razy na podziwianie widoków. Ośnieżony kanion w chmurach wyglądał niesamowicie.

Pożegnanie z Wielkim Kanionem

Wyjechałem z parku narodowego i kierowałem się na zachód. Okolica była zupełnie pusta - żadnej cywilizacji. Po prawej stronie drogi wznosiło się wzgórze, po lewej miałem olbrzymią pustynię. W pewnym momencie zauważyłem, że jest w niej wydrążony ogromny krater a chwilę potem spostrzegłem zjazd, przy którym stało kilka opuszczonych drewnianych budek, w których miejscowi w sezonie sprzedają indiańskie pamiątki. Podjąłem szybką decyzję, żeby podjechać w to miejsce. Skręciłem dość ostro z drogi w odnogę prowadzącą do krateru. Okazało się, że asfalt był na niej wylany na bardzo krótkim odcinku, kończył się bardzo nieregularnie jakimiś dołami i przechodził w szutrową drogę. Niestety, jechałem dość szybko i zmiana nawierzchni była lekkim szokiem. Kiedy parkowałem, usłyszałem cichy, ciągły syk. Domyślałem się o co chodzi, a po obejściu auta moje obawy się potwierdziły - złapałem gumę!

Za widok tej wielkiej dziury na pustyni zapłaciłem dziurą w oponie

Rozejrzałem się po pustkowiu, po którym rzadko przejeżdżały samochody. Sytuacja nie wyglądała zbyt ciekawie i obawiałem się o to, czy uda mi się zrealizować tego dnia moje ambitne plany turystyczne. Przeszedłem się na krawędź krateru, który warty był zobaczenia. Był to jakby oderwany element Wielkiego Kanionu, w dole płynęła rzeka. Różnica była taka, że otoczenie było zupełnie płaskie, a ja stałem tylko nad jedną wyrwą, a nie nad ogromnym polem takich kraterów. Po chwili zadumy wróciłem na parking i zabrałem się do roboty przy aucie. Wymieniłem koło na dojazdówkę (kółko z chudą oponą) i zasięgnąłem języka u młodych ludzi, którzy w międzyczasie zatrzymali się w tym miejscu. Niewiele się dowiedziałem. Ciężko było znaleźć warsztat w tej okolicy. Wiedziałem, że na pewno znajdę coś we Flagstaff.

Dojechałem do głównej szosy i zatrzymałem się na stacji benzynowej. Obsługa była bardzo sympatyczna i chętnie mi pomogli. Zadzwonili do najbliższego warsztatu, którego właściciel niestety wyjechał tego dnia do Las Vegas. Powiedzieli mi jednak, że nie muszę jechać do Flagstaff i mogę kontynuować moją drogę w stronę Monument Valley, a po drodze zatrzymać się w warsztacie w Tuba City. Powoli toczyłem się na ten dojazdowej oponie i w końcu dotarłem do wskazanej miejscowości.

Facet w warsztacie powiedział, że opony nie da się naprawić, a co gorsza, nie ma pasującej na wymianę. W końcu udało mu się jednak coś wygrzebać, a ja poszedłem sobie spokojnie na śniadanie do pobliskiego baru. Kiedy tam wszedłem, byłem w szoku - w knajpie siedzieli sami Indianie. Zastanawiałem się przez chwilę, czy biali ludzie mogą tu wchodzić, ale obsługa była sympatyczna i nikt nie zwracał na mnie uwagi. Chyba po prostu w tej miejscowości mieszkają prawie wyłącznie Indianie, a turyści rzadko się tutaj zatrzymują.

Na tych terenach (Arizona, Nowy Meksyk, Utah) mieszkają Indianie Navaho. Mają specyficzny język i bardzo ciekawe wierzenia. Wyglądają na bardzo spokojnych ludzi.

Przygoda z oponą zakończyła się szczęśliwie i bez większego uszczerbku na harmonogramie mojej wycieczki. Wymiana oczywiście trochę kosztowała, ale gorsze były wydatki, które mogłem ponieść na rzecz firmy, w której wynajmowałem samochód. Podobno opony można było wymieniać wyłącznie w autoryzowanych punktach. Ja nie miałem takiej możliwości, przede wszystkim czasowych. W takiej sytuacji firma obciążała klienta kwotą 150 dolarów za wymianę dobrej przecież opony na tę autoryzowaną, a zdarzały się też obciążenia za dwie nowe opony. Oddając samochód do niczego się nie przyznałem i na wszelki wypadek po powrocie do Polski wymieniłem moją kartę kredytową (którą mogli mi obciążyć).

Mogłem spokojnie kontynuować moją wycieczkę. Jechałem prawie pustą drogą i czułem się, jak samotny kowboj, przemierzający Dziki Zachód na swoim rumaku. Po pewnym czasie dojechałem do miejscowości Kayenta i skręciłem na drogę 163.

W Monument Valley zaczęły się wspaniałe widoki. Nigdy wcześniej nie byłem tak podekscytowany w czasie prowadzenia samochodu. Jechałem pustą drogą, rozglądając się i podziwiając krajobraz. Co parę minut moim oczom ukazywała się kolejna niesamowita forma skalna. Zaparkowałem na chwilę, wyszedłem z auta i rozejrzałem się, oddychając głęboko - scena prawie jak w amerykańskim filmie. Gdyby nie mój wstręt do tytoniu (nigdy nawet nie próbowałem), pewnie jeszcze zapaliłbym papierosa.

Samotny kowboj na swoim rumaku w Monument Valley

Później przekroczyłem granicę między Arizoną i Utah. Można powiedzieć, że wróciłem do tego stanu. W 1998 roku spędziłem półtora miesiąca w Salt Lake City, stolicy Utah. Zatrzymałem się u mojej cioci, która wykładała socjologię na University of Utah. Przy okazji, szkoliłem mój angielski i brałem udział w zajęciach ekonomicznych na uczelni. Dzięki temu, przed pierwszym rokiem SGH dobrze znałem pojęcia popytu i podaży i to w wersji angielskiej. W Utah spędziłem też trochę czasu na zwiedzaniu i chodzeniu po okolicznych górach. Wtedy nie przypuszczałem, że kiedyś tu wrócę.

Krajobraz był jeszcze ładniejszy na terenie Utah. Niedaleko stamtąd znajduje się jedyny punkt w USA, w którym zbiegają się granice 4 stanów. Są to: Arizona, Utah, Colorado i New Mexico. Tam z kolei pojechaliśmy z żoną w 2014 roku.

Relacja z wycieczki w 2014 roku

Minąłem Mexican Hat - niesamowitą skałę, której wierzchołek przypomina Meksykanina w wielkim kapeluszu. Jest to płyta skalna, która zachowuje równowagę, utrzymując się na niewielkim punkcie oparcia. Jest położona dość wysoko i robi duże wrażenie na tle otaczającego ją krajobrazu. To samo miejsce odwiedziłem potem z żoną w 2012 i 2014 roku.

Relacja z wycieczki w 2012 roku

Mexican Hat

W końcu dojechałem do punktu zwanego Doliną Bogów (Valley of the Gods). W tych okolicach swoje westerny kręcił reżyser John Ford. Widok tutaj był wyjątkowo piękny. Niestety, ta część rezerwatu Indian Navaho jest odgrodzona płotem i nie można przejść się w kierunku tych naturalnych pomników.

Gdyby nie to ogrodzenie, chętnie bym tu pobiegał...

Nie starczyło mi już czasu, żeby pojechać jeszcze dalej na północ do Arches National Park, pełnego łuków skalnych. Te od odwiedziliśmy z żoną w czasie wycieczki w 2014. Zawróciłem i skierowałem się znów na południe. Zatrzymałem się na chwilę przy drodze 261, która prowadziła do Natural Bridges National Monument - parku wielkich łuków skalnych w kształcie mostu. Niestety, odległość była na tyle duża, że nie mogłem sobie pozwolić na podróż w tamtym kierunku. Wiedziałem, że następnego dnia zamiast tego zobaczę inny "naturalny most" w parku Bryce Canyon. W kwestii Natural Bridges National Monument znów odsyłam do relacji z 2014 roku. Park znajduje się na płaskowyżu, na który trzeba najpierw wjechać z poziomu pustyni żwirową drogą, z której są fantastyczne widoki.

Przejechałem znowu w okolicach Mexican Hat, wróciłem do drogi 160, po czym skręciłem w kierunku miejscowości Page, która leży w okolicach Lake Powell. Jezioro powstało na skutek zalania pięknego kanionu przez rzekę Kolorado, co było spowodowane wybudowaniem Glen Canyon Dam. Projektowi mocno sprzeciwiała się grupa ekologów, która broniła te piękne tereny przed ręką człowieka. Tamę jednak ukończono w 1963 roku, co spowodowało powstanie pięknego sztucznego jeziora. Lake Powell jest obecnie bardzo popularnym miejscem do uprawiania sportów wodnych w tych okolicach.

Jezioro Powella

Dojechałem do Page, przejechałem przez tamę i skręciłem na wzgórze, z którego dobrze widać jezioro. Trochę przesadziłem z prędkością na szutrowej drodze i przy jednym ze skrętów myślałem, że wypadnę z trasy. Na szczęście limit motoryzacyjnego pecha został na tym wyjeździe już wyczerpany.

Ze wzgórza był bardzo ładny widok na jezioro. Niestety, nie mogłem tu spędzić za dużo czasu, bo mój cień zaczął się mocno wydłużać, a chciałem dotrzeć o przyzwoitej godzinie do kolejnego celu mojej podróży, którym był Bryce Canyon.

W okolice parku dojechałem po zmroku. Wjechałem nawet na jego teren, ale ponieważ niewiele było widać - zawróciłem. Musiałem szybko znaleźć nocleg, a z rozsądnych miejsc w oczy najbardziej rzucił mi się duży hotel z grupy Best Western. Zdecydowałem się tutaj zatrzymać, a ostatecznie przekonała mnie możliwość skorzystania z basenu. Można powiedzieć, że w końcu mogłem się porządnie zrelaksować po maratonie, który biegłem 4 dni wcześniej. Sesja w jacuzzi była świetnym relaksem po długiej drodze.

Bladym świtem wyszedłem z hotelowych pawilonów, zapłaciłem za pokój i pojechałem zwiedzać Bryce Canyon. Nagrzałem samochód, bo na zewnątrz panował straszny mróz. Trudno się temu dziwić o tej porze roku - kanion leży na wysokości przeszło 2500 metrów. Okolica była pokryta śniegiem.

Przeszedłem się do wszystkich pobliskich punktów widokowych, które były zaznaczone na mapie. Podziwiałem wielką nieckę w kształcie amfiteatru powstałą na skutek erozji termicznej i chemicznej wapiennych skał. Muszę powiedzieć, że pod względem precyzji naturalnej rzeźby, Kanion Bryce'a przewyższa Grand Canyon.

Strzeliste skały w kanionie Bryce'a

Przy punkcie widokowym z zaciekawieniem przeczytałem tablicę informacyjną. Bryce Canyon tak naprawdę nie jest kanionem, bo nie płynie przez niego rzeka. Park został nazwany imieniem mormońskiego pioniera Ebezenera Bryce'a, który przybył tu 1875 roku. Osiedlił się tylko na 5 lat, bo nie lubił tego miejsca, twierdząc, że "jest tu od cholery i trochę miejsc gdzie można stracić krowę".

Chciałem dojechać do Natural Bridge, ale po drodze spotkała mnie niespodzianka. Z powodu opadów śniegu trasa była zamknięta dla samochodów i musiałem przejść się na piechotę parę kilometrów. W końcu dotarłem do upragnionego celu. Widok tego naturalnego łuku skalnego zrekompensował mi rezygnację z podróży do Natural Bridges National Park i Arches National Park, gdzie można oglądać podobne atrakcje.

W podlinkowanej wyżej relacji z 2012 roku można znaleźć obszerniejszy opis Bryce Canyon. Wtedy droga nie była zaśnieżona, mogliśmy dojechać do wszystkich punktów widokowych i zrobiliśmy sobie spacer w dół kanionu.

Wróciłem do samochodu bardzo zadowolony, że udało mi się zrealizować mój plan zwiedzania Dzikiego Zachodu. Mogłem wracać do Los Angeles, skąd następnego dnia miałem samolot powrotny do Polski. Przede mną była bardzo długa droga i chciałem jak najszybciej dostać się autostradę. Atrakcje przy trasie jednak na to nie pozwalały. Niedługo po wyjeździe z Kanionu Bryce'a wytrzeszczałem oczy ze zdumienia, że poprzedniego dnia przejeżdżałem obok tak pięknych miejsc i się nie zatrzymałem (było wtedy ciemno). Duże wrażenie zrobiły na mnie kolor i kształty Czerwonego Kanionu (Red Canyon), który był przy drodze na wyciągnięcie ręki.

Czerwone skały w okolicach kanionu Bryce'a

Wracałem trasą numer 89 i chciałem szybko przedostać się do autostrady 15. Wybrałem najkrótszą drogę i skręciłem na zachód, gdzie tablice poinformowały mnie o zbliżaniu się do Zion National Park. Byłem zaskoczony, gdy potem moim oczom ukazały się bramki parku narodowego, gdzie trzeba było zapłacić za wstęp. Popatrzyłem na mapę, gdzie nie było zaznaczonej innej drogi. Wiedziałem, że potem powinienem wyjechać z drugiej strony i dotrzeć do autostrady. "OK, przejadę przez ten park" - pomyślałem.

Przejazd przez Zion National Park był jedyną nieplanowaną przeze mnie atrakcją tego wyjazdu. I to jaką atrakcją - kręta, wąska droga o czerwonym kolorze prowadziła między pięknymi skałami parku. Na początku wychodziłem z samochodu w każdym miejscu, gdzie mogłem zaparkować. Wdrapywałem się na skały i robiłem zdjęcia. Sama podróż autem była niesamowitym przeżyciem. Za każdym zakrętem, czy tunelem, czekały niesamowite widoki. Czerwona droga w Zion National Park była najpiękniejszą trasą, jaką do tej pory jechałem samochodem.

W sprawie szczegółowego opisu Zion NP znów odsyłam do relacji z 2012 roku. Wtedy sporo tutaj spacerowaliśmy z żoną.

Bajeczna droga przez Zion National Park

Nie myliłem się w swojej orientacji - droga wiła się za zachód przez park i zbliżała się do autostrady. Po wyjeździe z parku dotarłem do miejscowości, gdzie w końcu złapałem zasięg sieci komórkowej. Poinformowałem rodziców, że znakomicie udał mi się podbój Dzikiego Zachodu i powoli wracam do Los Angeles. Posiedziałem trochę w miejscowym barze, delektując się niezdrowym amerykańskim jedzeniem i ruszyłem w dalszą drogą. Szybko wjechałem na autostradę. Niedługo potem przekroczyłem granicę Utah - Arizona, a za chwilę Arizona - Nevada, po czym przejechałem przez Las Vegas. Droga do LA się dłużyła, ale podróż umilały mi widoki pustyni, której nie mogłem wcześniej oglądać, jadąc po ciemku w dniu maratonu.

Do Los Angeles dojechałem późnym popołudniem. Wieczorem wybrałem się z Ksawerym do jego uczelnianego studia filmowego na UCLA. Obejrzałem miejsca, gdzie uczą się kręcić filmy i poznałem kilku studentów.

Następnego dnia rano przeszedłem się na śniadanie do baru z Ksawerym i jego dziewczyną. Zdążyłem jeszcze odpowiedzieć na maile, zrobiłem krótki trening na UCLA i pojechałem lotnisko, gdzie oddałem samochód. Z Los Angeles wyleciałem w piątek wieczorem i po przesiadce w Londynie dotarłem do Warszawy w sobotę późnym popołudniem. Zdążyłem jeszcze pojechać do biura zawodów Półmaratonu Warszawskiego (miała się odbyć pierwsza edycja tej imprezy), gdzie odebrałem pakiet startowy, a następnego dnia rano przebiegłem ten dystans w czasie 1:27. Nawet po długiej podróży nie było czasu, żeby zrobić sobie chwilę wolnego ;-)

Byłem zachwycony całym wyjazdem, że udało mi się tak dużo zobaczyć, choć przez większość czasu byłem zdany sam na siebie. Wyjazd do Los Angeles utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem w stanie wszędzie sobie poradzić i zaszczepił chęć biegania maratonów w najbardziej odległych miejscach. To był początek mojej drogi przez siedem kontynentów.

Galeria zdjęć z USA

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin