O mnie Lista
maratonów
Siedem
kontynentów
Marathon
Majors
Stolice
europejskie
Galerie
i relacje
Robert Celiński - relacje z maratonów Robert Celiński - moje maratony

2007-04-21, Stara Miłosna (Polska)


Znowu wygrałem!
Równy bieg na połamanie trójki

Relacja Roberta z jego maratonu nr 24

Czas

Miejsce

%

2:59:21

1 /
5

20


Maratony Roberta

Z maratonów w Starej Miłośnej mam piękne wspomnienia. Pod koniec listopada 2005 roku biegłem tutaj niedługo po pierwszym w życiu złamaniu trójki i byłem w dobrej formie. W zimowych warunkach (śnieg, temperatura około zera) uzyskałem czas 3:16 i wygrałem, wyprzedzając kolejnego zawodnika o przeszło kwadrans. To było moje pierwsze zwycięstwo w maratonie, które na zawsze pozostanie mi w pamięci. Niecały rok później broniłem tytułu, w trakcie bardzo intensywnego okresu maratońskiego. Niedługo po półmetku zostałem sam i zmierzałem do mety, celując w wynik poniżej 3 godzin. Niestety, maraton zmienił się w mój mały dramat, bo ktoś pozdejmował oznaczenia na leśnej trasie, którą nie do końca zapamiętałem. Trzykrotnie nadrobiłem dystans, ale udało mi się znaleźć właściwą drogę do mety, a wypracowana wcześniej przewaga pozwoliła mi wygrać. To zwycięstwo miało trochę gorzki smak, bo bardzo prawdopodobne plany o złamaniu trójki na tej trudnej trasie musiałem odłożyć na kolejny sezon.

W 2007 roku termin maratonu został przeniesiony z jesieni na 14 kwietnia, co ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu kolidowało z zaplanowanym już dawno wyjazdem do Paryża, gdzie miałem biec dzień później. Na szczęście, jakby na moje życzenie, maraton w Starej Miłosnej przesunięto o jeden tydzień - na sobotę, 21 kwietnia.

Do maratonu nie byłem rewelacyjnie przygotowany. Wystarczy powiedzieć, że sześć dni wcześniej dawałem z siebie wszystko w paryskim upale, kończąc w czasie 2:51. Po tym wydarzeniu zakwasy ustąpiły całkowicie dopiero w piątek, w przeddzień maratonu. Tym razem trochę się opamiętałem i pierwszy raz w tym roku zrobiłem sobie tydzień z kilometrażem poniżej 100. Wielu specjalistów, którzy przeczytają te słowa, będzie się pukać w głowę, bo przecież odpoczynek przed, a szczególnie po maratonie, powinien być rzeczą naturalną. Ja byłem w tym okresie tak napalony na bieganie, że nie trafiały do mnie takie argumenty.

Do Starej Miłosnej przyjechałem z Marcinem. Na starcie ustawiła się niewielka grupka biegaczy, z czego większość miała się zmierzyć z dystansem 7,195. Maratończyków było... pięciu. Zaczęliśmy od dobiegu 195 metrów, a chwilę potem wbiegliśmy na pierwszą z sześciu siedmiokilometrowych pętli. Już w pierwszych minutach stało się jasne, że będą to dla mnie 42 kilometry samotnej walki - nikt nie próbował mnie gonić. Cel był jasny - pobiec poniżej 3 godzin. Obok mnie jechał na rowerze Marek Tronina, co jakiś czas wykonując telefon i zgłaszając uwagi, jeżeli chodzi o oznakowanie trasy. Była ona identyczna jak w zeszłym roku i po dwóch pętlach dałbym pewnie radę przebiec ją z pamięci. Porozmawiałem trochę z Markiem, na co pozwalało mi relatywnie spokojne tempo biegu. Bramę minąłem w dokładnie pół godziny, a ten pierwszy odcinek była dłuższy o 195 metrów. Na kolejnych pętlach wystarczyło trzymać tempo poniżej 30 minut i byłbym w domu. Chciałem jednak na początku wyrobić sobie pewien zapas, bo po 30 kilometrze przewidywałem znużenie samotnością długodystansowca i lekkie odpuszczenie tempa. Drugie kółko poszło zatem zgodnie z planem, w 29:34.

Na mijance przy lesie spotkałem Marcina. Pozdrowiliśmy się wesoło, co dodało mi sił. Kawałek dalej biegł Jarek Widomski. Wyrobiłem sobie nad nimi już ponad 4 minuty przewagi. Na trzecim kółku miałem jeszcze siłę przyglądać się otoczeniu. Piękny jest ten nasz Mazowiecki Park Krajobrazowy. Mijałem bagna i piaszczyste wydmy. Biegło mi się wspaniale, choć podbiegi po piachu mocno wchodziły mi w nogi. Starałem się znajdować miejsca po bokach trasy, w których najmniej się zakopywałem, jednak czasem płaciłem za to uderzeniem jakąś gałązką. Na szóstym kilometrze pętli spotykałem leżące w poprzek drogi duże drzewo, pełne wystających gałęzi. Za pierwszym razem je obiegłem, później ryzykowałem, przeskakując przez nie. To był prawdziwy maraton przełajowy!

Trzecie kółko przebiegłem już nieznacznie poniżej 30 minut, czwarte kilka sekund wolniej. Pod koniec miałem przykrą przygodę. Wbiegłem w ostry zakręt i chwilę później nie zauważyłem wystających na wysokości mojej głowy gałęzi. Otarłem sobie trochę łuk brwiowy, co w połączeniu z solą na mojej twarzy tworzyło dość bolesną mieszankę. Zapomniałem o bólu, kiedy zobaczyłem mojego tatę i młodszego brata. Marek był na rowerze i miał mi towarzyszyć przez ostatnie 14 kilometrów. Przy bramie dziewczynki wydawały napoje. Wołałem też, żeby podały mi żel w tubce, który zostawiłem na stoliku. Był straszny wiatr i myślałem, że mnie nie słyszą. Jakie było moje zdziwienie, gdy 100 metrów dalej dogoniła mnie zdyszana dziewczynka z tubką żelu. Serdecznie jej podziękowałem, a powtórzyłem to jeszcze później dwukrotnie - na trasie i po zakończeniu biegu. Ten żel uzupełnił moje wyczerpujące się zasoby energetyczne. Słodycz w ustach popiłem wodą, którą podał mi Marek. Rozmawialiśmy niewiele, a po minięciu 31 kilometra gdzieś go zgubiłem. Myślałem, że gdzieś zakopał się w tym piachu i co jakiś czas odwracałem się, żeby sprawdzić, czy mnie dogania. Niestety, nie było go widać, ale wiedziałem, że na pewno jakoś sobie poradzi. Wcześniej na wysokości bagien zdublowałem Jurka Natkańskiego - alpinistę z klubu entre.pl. Starałem się dodać mu otuchy. Podobnie postąpiłem w stosunku do starszego pana w grubych rajtuzach, którego zdublowałem dwa razy. Mam nadzieję, że w jego wieku również będę miał tyle zacięcia do tego sportu.

Przedostatnie kółko było najwolniejsze w moim wykonaniu - 30:07. Przebiegłem przez bramę, popiłem wodę i ruszyłem na decydujące 7 kilometrów. Ucieszyłem, kiedy przed lasem zobaczyłem Marka. Okazało się, że miał jakieś problemy z łańcuchem w rowerze. "Nie gadaj, tylko biegnij, masz złamać trzy godziny" - usłyszałem, co dodatkowo mnie rozweseliło. Marek miał mnie eskortować do mety, ale po dwustu metrach zrezygnował. Przy bagnach spotkałem za to tatę, który chciał mi tam zrobić zdjęcie. "Złamię trzy godziny" - powiedziałem pewnym głosem. To musiało się udać. Po raz ostatni zbiegłem ze stromej, piaszczystej, pełnej korzeni górki, mijając 38 kilometr - już blisko! Przebiegłem obok zabudowań przy piaszczystej drodze i ze zdumieniem spostrzegłem, że da się biec prawym jej brzegiem, nie zakopując się w piachu. Szkoda, że zorientowałem się dopiero na ostatnim kółku.

Widziałem, że utrzymując dotychczasowe tempo, będę miał pół minuty zapasu na mecie, ale starałem się nieco wydłużyć skrócony z powodu zmęczenia krok. Nie było mowy o żadnym kryzysie. Mocniej poczułem przeskok przez drzewo, ale niedługo potem trafiłem na dobrze ubitą ścieżkę w gęstym lesie, na której znów dostałem skrzydeł. Ostatnie odcinki to już była sama przyjemność. Opuściłem las i wkrótce wyszedłem na ostatnią prostą. Wbiegając na metę, wydałem z siebie okrzyk radości, który zmieszał się z aplauzem grupki kibiców. Wykonałem swoje zadanie, kończąc bieg w czasie 2:59:21.

Wbiegam na metę, łamiąc trzy godziny na tej trudnej trasie

Odebrałem gratulacje i potruchtałem trochę, przy okazji sprzątając kubki, które rzucałem w krzaki po wypiciu wody na każdym kółku. Ponad 10 minut po mnie na metę wbiegł Jarek Widomski, ustanawiając swój rekord życiowy, a kolejne 10 minut później na finiszu pojawił się Marcin. Marek zarządził szybką dekorację. Stanąłem na najwyższym stopniu podium, dostałem medal, fajną statuetkę i dwa całusy od pani, która wręczała te nagrody - ekstra! Byłem bardzo szczęśliwy - fantastycznie jest wygrać maraton i to trzeci raz z rzędu. To była najtrudniejsza trasa maratońska, na jakiej do tego czasu biegłem, a udało mi się na niej uzyskać czas poniżej trzech godzin i to z marszu, 6 dni po wyczerpującym maratonie.

Na podium z Jarkiem i Marcinem

Marcin podwiózł mnie do sklepu w Aninie. Poprosiłem o dwa duże piwa (0,65 litra), na co usłyszałem pytanie "A mamy 18 lat?". Sprzedawczyni nie wiedziała nawet, czy mówić do mnie "na pan", czy "na ty", dlatego użyła takiej formy. "Mamy 27 lat" - odpowiedziałem z uśmiechem. Wytłumaczyłem, że jestem zakonserwowanym maratończykiem. Na szczęście mi uwierzyła, bo inaczej musiałbym wrócić do domu po dokumenty. Pierwsze piwo wypiłem, leżąc w wannie, potem następne. Niedługo później Alex wrócił z Akademickich Mistrzostw Polski i przeszliśmy się razem do sklepu, opowiadając o swoich zawodach. Wypiłem jeszcze dwie butelki piwa, gaworząc wesoło z braćmi. Potem poszedłem spać, przywołując wrażenia z maratonu. To był idealny dzień.

Wszystkie relacje Byledobiec Anin

Lista maratonów Roberta

Powrót


(c) 2010 - 2023 Byledobiec Anin